W poszukiwaniu pracy, miłości i stabilności finansowej. Bohaterowie tej książki wyemigrowali do Holandii, aby podnieść standardy swojego życia. Niektórym się udało, ale inni trafili z deszczu pod rynnę.
W 2022 roku Holandia liczyła około 221 tys. mieszkańców polskiego pochodzenia. Większość obywateli tego państwa bardzo ceni sobie pracę Polaków. Ewa Niepokulczycka oddaje w książce głos naszym rodakom, przedstawiając blaski i cienie życia na emigracji.
W historiach Basi, Piotra, Miki czy Izy i Marty odkrywamy, jak żyje się im w kraju tulipanów. A przede wszystkim dowiadujemy się, dlaczego opuścili oni naszą ojczyznę… I czy planują do niej wrócić.
Na wstępie chciałabym zwrócić uwagę na samą formę tej historii. Spodziewałam się mianowicie, że autorka będzie częścią fabuły, przeprowadzającą rozmowy z jej bohaterami. Pani Ewa Niepokulczycka jednak oddaje w całości głos Polakom na emigracji, pozwalając im stworzyć swój pamiętnik w tej książce. Przyznam, że nie do końca mnie to przekonywało, ale z czasem naprawdę spodobał mi się ten pomysł.
W „Z deszczu pod rynnę” mamy szeroki przekrój tematów i światopoglądów. Znajdziemy tu Polaków z wielu środowisk, o różnym wykształceniu, a także nastawieniu do życia. Osoby te opowiadają, co skłoniło ich do wyjazdu z kraju i dlaczego wybrali Holandię. Najbardziej podobała mi się opowieść o rodzinie Piotra, a także historia Miki. Zapewne dlatego, że jestem bardzo wyczulona na tematy takie jak odrzucenie i narzucanie innym wiary. Dla mnie to, co robiła rodzina Piotra i jak go traktowała, było dla mnie czymś niedopuszczalnym.
Co mi przeszkadzało? Przede wszystkim to, że obiecywanej Holandii było w tej książce dość mało jak na zapowiedzi zawarte w opisie. Owszem, mieliśmy fragmenty dotyczące pracy, pojawiły się też kojarzone z tym państwem rowery, ale w zasadzie skupialiśmy się bardziej na emocjach ludzi. Liczyłam na trochę bardziej szczegółowy przegląd holenderskiej kultury i tego, jak spędza się tam wolny czas. Najwyraźniej miałam za duże wymagania.
Zamiast tego, czego oczekiwałam, dostałam litanię narzekania. Rozumiem to, bo każdy ma prawo sobie pomarudzić i podyskutować o bolączkach naszego kraju, ale w tej książce powtarzało się to zdecydowanie za wiele razy. Po którymś razie po prostu zaczęłam omijać akapity, a nawet całą perspektywę danej osoby. Po pierwsze, męczyło mnie to. A po drugie, w mojej opinii lepiej jest działać niż tylko narzekać. I w tym miejscu postawię kropkę.
Z kolei rzeczą, która się mi spodobała, było samo wydanie książki. Moim zdaniem wydawnictwo postarało się, tworząc piękną okładkę, która bardzo przykuwa uwagę. Pani Izabela Surdykowska-Jurek w symboliczny, a równocześnie skuteczny sposób ukazała pomarańczowe tulipany. Także przejrzyste zaznaczenie poszczególnych narracji podziałało na korzyść tej historii, pozwalając czytelnikowi lepiej odnaleźć się w formie książki.
„Z deszczu pod rynnę” to publikacja, która wzbudziła we mnie wiele mieszanych uczuć. Nie mogę jej jednoznacznie polecić, bo było kilka elementów, które mnie w niej irytowały. Nie odradzam jej też, bo miała swoje plusy – była ciekawa, wciągająca i wzbudziła we mnie wiele emocje. Myślę więc, że decyzję w tej kwestii pozostawię Wam.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu @nakanapie.pl.
Bardzo dziękuję :)