"Łatwo przyszło, łatwo poszło" to szósty tom przygód Aurory Teagarden, która prowadzi spokojne i szczęśliwe życie u boku swojego męża Martina Bartella. Po dawnych przygodach i zagadkach kryminalnych zostało jej już tylko wspomnienie. Jednak niebezpieczeństwo znowu nadchodzi i to nie ze strony drwala śpiewającego religijne pieśni w jej ogródku...
Z niespodziewaną wizytą przybywa siostrzenica Martina z dzieckiem. Wieczorem znika a w kuchni pozostawia trupa swojego męża na schodach. Po raz pierwszy Roe wydaje się być naprawdę zagubiona. Daje się namówić Martinowi na wyjazd do Ohio, gdzie spróbuje wyjaśnić zagadkę zaginięcia Reginy oraz znaleźć opiekunów dziecka.
Aurora musi naprawdę stanąć na wysokości zadania, gdyż poprzeczka jest ustawiona bardzo wysoko. Musi znaleźć Reginę, ustalić mordercę (jeśli to nie jest właśnie Regina) oraz zaopiekować się Haydenem, który wymaga całodobowej opieki. Martin także wydaje się być zagubiony zaistniałą sytuacją, nie jest w stanie dać żonie oparcia. Roe odkrywa w sobie nieznane dotąd uczucia, jej stosunki z Martinem ulegają pewnej zmianie. Jak to wszystko się skończy?
Można powiedzieć, że w końcu doczekałem się konkretów. Do sześciu razy sztuka? Hm...
Autorka postawiła głóną bohaterkę w bardzo trudnej sytuacji. Akcja jest na tyle zawiła, że nie ma się ochoty odejść od lektury, co było dla mnie zaskoczeniem. Wiarygodności całej historii dodaje smutne zakończenie. To właśnie dzięki temu wiemy, że Aurora nie pokona wszystkich przeciwności bez większego uszczerbku, zwłaszcza psychicznego.
Drażniącą rzeczą w cyklu o Aurorze jest czas. Porównując informację na ten temat z poszczególnymi tomami nie można stwierdzić ile tak naprawdę lat ma Roe. Nie przeszkadza to w odbiorze pojedynczych tomów, lecz na tle całego cyklu jest to kompletna porażka. To samo tyczy się jej długości małżeństwa z Bartelem i innych sytuacji. Jak na razie jest to jedyny tom z całej serii wart uwagi.