Proponuję w tym felietonie „Marcowy strych” Haliny Grochowskiej. Czytelnik powinien skojarzyć ten tytuł z innym, „Październikowa pralnią”. „Marcowy strych” to ciąg dalszy „Październikowej pralni”. Znajomość „Pralni” ułatwi czytanie „Strychu”.
Jak pamiętamy, rzecz dzieje się w Zielonej Górze, na jednym z podwórek tego Miasta. Bohaterami pierwszej części były dzieci komentujące niełatwą rzeczywistość lat pięćdziesiątych Polski. Dzieci dorosły, są już licealistami, przeżywają pierwsze miłości i zdumienia światem. Mają swoje zdanie na każdy temat. Niejednokrotnie są opozycją wobec rodziców. I tak powstał „Marcowy strych”.
Ze strychu więcej widać niż gdybyśmy siedzieli w pralni. W pralni ( czyli w ukryciu) stawiałeś pierwsze kroki, na strychu przygotowywało się do dorosłego życia.
Zmaganie się z dorosłością zaczniemy od miłości. Wątek Grażynki i Mariusza przypomina historię Jadzi i Witka z filmu „Sami swoi”. Dwie zwaśnione rodziny, dwoje zakochanych w sobie ludzi, próba załagodzenia sporu. Między rodzinami Grażynki i Mariusza również trwa spór. Sami nie wiedzą o co. Młodzi nie potrafią żyć bez siebie. Ten wątek trwa od początku do końca powieści. Ten zabieg Halinie Grochowskiej naprawdę się udał: miłość scala, miłość opowiada życie, pozbawia świat szarości. Ma wiele odcieni ( to widać, czuć nawet) na kartach „Marcowego strychu”. Pozbawiona może być wulgarności, lecz nie sentymentu. Pozbawia nudy.
Mówi się że Polska lat sześćdziesiątych to kraj szary, nieco brudny, oddalony od reszty świata. Na kartach „Marcowego strychu” nie widać tego aż tak jak w „Dzienniku Telewizyjnym”, propagandowym programie informacyjnym z tamtych lat. Już to że odbiorniki były ustawione na odbiór sygnału czarno-białego wiele mówił o tamtych czasach. Ale nie u Grochowskiej. Aż się tęczuje ( proszę bez niepotrzebnych skojarzeń!) w życiu dorastającej młodzieży z pewnego zielonogórskiego podwórka. Pewnie tak się dzieje dzięki „Makuszynom”, słynnemu hufcowi którego założycielem jest Zbigniew Czarnuch. Ten wątek zajmuje całą powieść, wpleciony jest w wątek miłosny.
O tym w jakim ustroju żyją, bohaterom Grochowskiej przypomina walka o parafię kościoła katolickiego. Poświęcony jest tym wydarzeniom rozdział pod tytułem „Ptasi sejm”, przypomina ten wątek historię świątyni w Nowej Hucie. Nie było łatwo wytłumaczyć władzy ludowej że Polska może i w nazwie Ludowa, to jednak katolicka.
Kto przeczytał „Pazdziernikową pralnię”, ten wie czego można się spodziewać po „Marcowym strychu”. Potoczysty język w którym Autorka opowiada historię osiedlowego podwórka zielonogórskiego. Brak „dziur” czyli miejsc spowalniających ową opowieść. Być może gdzieniegdzie ostre wyrażenie, lecz tylko w sferze dialogu. W strefie narracji elegancki, wręcz wzorcowy sposób prowadzenia opowiadania.
Można się jednak przyczepić do tego stylu wzorcowego. Jakby Autorka nie chciała wyjść poza ramy obranego kursu. Bała się dodać nowych rzeczy, akantów, drobiazgów upiększających obraz?
Pewno czepiam się, jak zwykle. Tak naprawdę robię problem, tam gdzie go nie ma. Po prostu nad „Strychem” unosi się duch powieści lat siedemdziesiątych. Duch mikroświatów, gdzie wszystko miało swoje miejsce. Rodzice mają plac, dzieci strych. Pozory zaś zostaną pozorami.
Być może słychać w tle muzykę Jerzego Matuszkiewicza – Dudusia. Taką w stylu „Czterdziestolatka”, sentymentalną a jednak mającą w sobie dużo radości.
Warto jednak zacząć lekturę od „Pralni”. Czyli należy zejść poniżej parteru. I powoli wchodzić na wyższe kondygnacje. Aby lepiej zrozumieć dom. Jego mieszkańców. Ten w Zielonej Górze, i jak ten zwany Polską.