Gdyby tak na chwilę zakryć autora tej pozycji i skupić się tylko na okładce oraz samym wydawnictwie, to mógłbym przysiąc, że to co za chwilę otrzymam, będzie kolejną plagą jaka nawiedziła Suchą Beskidzką. Zmutowana okoliczna fauna w wydaniu Tomasza Siwca to najczęstszy „wrzód na d…e” mieszkańców, który w końcu pęka i pożera całą społeczność. Ale nie tym razem, bo w tym przypadku to i zupełnie inny autor, i miejsce, które zaprowadziły mnie w bardziej odległe rejony naszego globu.
John Everson i Jego miasteczko w okolicy bagien Everglades w południowej części Florydy. To właśnie tam znajduje się Park Narodowy o tej samej nazwie, a w nim, jak podaje Wikipedia ”… 350 gatunków ptaków, 300 gatunków ryb słodkowodnych i morskich, 40 gatunków ssaków i 50 gatunków gadów. W parku występuje 36 gatunków zagrożonych lub chronionych, między innymi pantera florydzka, krokodyl amerykański i manat karaibski.” Autor spośród tak wykwintnego wachlarza stworzeń wybrał dwa, swoją drogą dość niepozorne patrząc na pełną rozpiskę – mucha i pająk jest tu głównym antybohaterem – oto całe zagrożenie. Czy można na tym zbudować dobry Animal Horror?
Jak dotąd, każda nowo pojawiająca się książka Johna Eversona trafiała na moją półkę z automatu. Tak było i w tym razem, ale tu stało się coś wyjątkowego. Czytając tę pozycję, zaraz po „NightWhere”, poczułem się jakbym stanął po dwóch stronach rwącej rzeki. Z jednej strony ludzkie okrucieństwo, wulgarny ton… z drugiej, opisowo o wiele delikatniej, choć „najeźdźcy” i tak robią spore spustoszenie. Dwa różne oblicza, wykreowane przez jakże odmienny rodzaj zagrożenia. Tak, po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że to człowiek jest najbardziej nieobliczalnym złem na tej planecie.
Jeśli chodzi o fabułę… Zawsze gdzieś tam doszukujemy się logiki. Czy to zachowań, czy szukając prostego ciągu przyczynowo-skutkowego. Tutaj taki obowiązuje, jest bardzo dokładnie opisany i ciekawie wyjaśnia wszelkie pytania typu „skąd?”, „w jaki sposób?”. Wszystko podane jak na tacy by czytelnik mógł czerpać i pałać się ucztą, choć w tym przypadku niekoniecznie swoją. Trup ściele się gęsto, a okoliczna plaga konsekwentnie zawłaszcza nowe terytoria.
Jeszcze kilka słów o głównych bohaterach. To między innymi kobieta z dzieckiem, która ucieka od byłego męża by zacząć nowy etap ich życia. Student, który po stracie przyjaciół osiada się w domu zmarłego ojca. Pani, która prowadzi zajęcia w domu dla seniorów, w którym odszedł jej ojciec. Sporo różnych wątków, które mógłby być tematem niejednej książki, ale tutaj wszystkie znajdują swoje miejsce i dawkowane z aptekarską dokładnością nie wynoszą się ponad pozostałe. Wszystkie idealnie zbiegają się na tle miejscowego zagrożenia – much i pająków.
Wracając do pytania o wystarczający powód do zbudowania na tych gatunkach rasowego Animal Horroru, śmiem twierdzić, że jak najbardziej. Ciekawa historia, wszystko trzyma się koncepcji. Widziałem kiedyś zdjęcia z Australii gdzie pajęczyny zasłaniają całe drzewa, łąki… Tutaj to tylko krok dalej, więc to bardzo możliwe. Niecodzienne spotkanie.
Ps. Od zawsze pamiętam słowa „nie zabijaj pająków!”, nie wiem kto mi je wówczas dyktował, ale wytarły swój ślad i tak też postępuję. Wyrzucam z balkonu, ale… wcześniej nie omieszkam przejść się po mieszkaniu chcąc pokojowo pokazać takiego osobnika. To zdumiewające, że biorąc do ręki takiego nieboraka nagle zamykają się wszystkie drzwi w pokojach mocno podparte przez ich użytkowników. Hehehe. I ten pisk, kiedy jednak przedrę się przez barykadę. Nieważny wiek, płeć, wszyscy piszczą podobnie buuuuaahaaaa. W książce podobnie...