Ta książka czekała długo, chyba z rok, aż ją wreszcie przeczytam i pewnie nadal bym tego nie zrobiła, gdyby nie Dominika z bloga Domi czyta, która swoją recenzją nie tylko mi o niej przypomniała, ale jeszcze narobiła smaczku. Tak więc zaległości jak się patrzy! Wyobraźcie sobie stary, urokliwy pensjonacik z duszą położony w zasypanym śniegiem lesie. Zbliżają się święta, z głośników płyną świąteczne melodie, choinka pachnie, a wy nic nie musicie robić. Żadnych zakupów, sprzątania, gotowania, czy zmywania sterty garów po akrobacjach kulinarnych. Żadnego chaosu, tylko wy i grupa obcych sobie ludzi, którzy również postanowili odpocząć od życia i zaszyć się gdzieś w pipidówce, aby przeczekać do nowego roku. Idealna wizja, co nie? Bohaterom książki Magdaleny Knedler tak się właśnie wydawało. Do czasu, aż pewnego ranka jeden z gości zostaje znaleziony martwy.
Kilkoro z pozoru normalnych gości, a jednak każdy z nich coś ukrywa albo przed czymś ucieka. Jest jeszcze właściciel, który również ma swoje sekrety i za bardzo się stara. Ktoś z nich jest mordercą. Pytanie tylko kto i dlaczego zabił? Śledztwo w tej sprawie pokaże jak bardzo możemy się pomylić w pierwszej ocenie osób, których los postawił na naszej drodze. Tajemnica sprzed lat, pozorny brak motywu i ludzkie meandry losu w jednym miejscu z nieboszczykiem i to tuż przed świętami!
„Chciał się zabawić w Poirota z powieści Agathy Christie, który zawsze jeździ sobie na wycieczki, rozmawia z ludźmi, popija kawę, kroi tosty z marmoladą w równe kwadraciki, podkręca wąsa, często powtarza „bon” i „naturellement”, a na koniec bezbłędnie wskazuje, kto zabił. I to wszystko bez uciekania się do większości dostępnych obecnie technicznych udogodnień i metod naukowych. Tak, bardzo piękny plan. Poirot potrzebował Hastingsa. Podinspektor nie był jednak pewien, czy role w tej historii zostaną obsadzone po jego myśli.”
I on – podinspektor lubiący twórczość Munroe, filmy Almodovara, seriale, krówki ciągutki i oryginalne krawaty. Facet, który chciał poczuć się jak Poirot…, a ten przecież ma swojego Hastingsa, w tej roli poznajemy detektywa Suzina, który jest przeciwieństwem swojego kolegi.
Nie całkiem białe Boże Narodzenie to książka, której było mi trzeba tuż przed świętami i to nie tylko ze względu na świąteczny klimat. Niewielka grupa osób, jedno miejsce akcji i trup – czyli to co kocham w kryminałach, a szczególnie w tych autorstwa Agathy Christie. I to jest właśnie ten element fabuły, na który się tak bardzo skusiłam. Zresztą duch jej twórczości unosi się nad książką Magdaleny Knedler i co jakiś czas pokazuje swoje literackie oblicze. Mało tego, autorka nie poszła w kierunku „kryminału na serio” i dodała nutkę specyficznego i nienachalnego humoru oraz charakterystyczny duet męski, który z pewnością trudno będzie zapomnieć, co czyni tę powieść jeszcze smaczniejszą. Były momenty, w których śmiałam się do łez – serio! Pokuszę się o mały podział i podzielę ją na dwie części – tą z trupami i na wesoło i na drugą połowę, gdzie było już bardziej serio i łączenie faktów oraz dowodów z zeznaniami świadków. Myślę, myślę i nie mam się do czego przyczepić, nawet do okładki, bo trzeba przyznać, że swoją prostotą, aż cieszy oko, a to tego ta solidna twarda oprawa i ten niezniszczalny podczas czytania grzbiet, co często lubi mi się zdarzać podczas czytania. Jeśli już o czytaniu mowa to wypada podkreślić, że strony uciekają ekspresowo, a to kolejny plus na mojej liście, ponieważ podczas lektury można się zrelaksować, dobrze bawić i nie zmęczyć nadmiarem treści jak i czcionką.
Podsumowując: To ponad 400 stron, na których znajdziecie połączenie prawdziwych osób i miejsc z fikcją literacką. To idealna książka dla miłośników barwnych postaci z ciekawymi portretami psychologicznymi, kryminałów Agathy Christie, dobrego humoru oraz urokliwych pensjonatów położonych w środku lasu. Dla mnie okazała się przyjemnym i zaskakującym debiutem z twórczością autorki. Mam nadzieje, że kiedyś przeczytam kontynuację losów tego detektywistycznego trio, co obiecuje zakończenie. Już zacieram rączki!