„Niespokojne kości” wpadły w moje ręce niespodziewanie, jednocześnie bardzo się ucieszyłam, że w ogóle wpadły. Bo od razu niemalże zainteresował mnie opis fabuły na okładce oraz fakt, że akcja powieści nie dzieje się współcześnie. Zagłębiając się coraz bardziej w opis wydawcy, doszłam do wniosku, że nie tylko jest to powieść historyczna – autor fabułę osadził w Anglii – więcej więc do tego, aby zachęcić mnie do przeczytania, nie trzeba było.
Głównym bohaterem powieści i zarazem jej narratorem jest Hugh z Singleton, syn ubogiego rycerza, niedoszły duchowny, który w pewnym momencie, pod wrażeniem jednej z przeczytanych książek, postanawia zostać nie księdzem, a chirurgiem i pomagać ludziom. Bez wątpienia uzdolniony, najpierw zgłębia wiedzę w Oxfordzie, potem uczy się fachu w Paryżu, by ponownie wrócić do Anglii i otworzyć własną praktykę. Pewnego dnia na swojej drodze spotyka lorda Gilberta – najpierw jako swojego pacjenta, okazuje się, że później również jako pracodawcę. Hugh zostaje chirurgiem na dworze lorda, a pech chce, że w tym samym czasie, podczas oczyszczania szamba, zostają znalezione kości młodej dziewczyny. Gilbert najpierw prosi lekarza o zbadanie szczątków, wkrótce jednak okazuje się, że dziewczyna została zamordowana, a lord oczekuje od niego nie tylko identyfikacji kości, ale również znalezienia sprawcy tego występku. Hugh nigdy by nie przypuszczał, że przypadkowo znalezione kości nie będą mu dawały w nocy spać, nie wie, jak zabrać się do odnalezienia mordercy – jednak przyjmuje polecenie lorda Gilberta.
Akcja książki dzieje się w drugiej połowie XIV wieku i muszę przyznać, że klimat średniowiecznej Anglii czuć w niej już od pierwszych stron – a to jest coś, co lubię. Sama powieść jest pisana w formie kroniki prowadzonej przez Hugh z Singleton, chirurga i lekarza dusz, jak sam siebie nazywa. Hugh jest jednak bez wątpienia bohaterem interesującym i da się lubić, z lekką dozą poczucia humoru, które od czasu do czasu sprawia, że uśmiechamy się mimo woli. Ale myślę, że na uwagę zasługuje tu nie tylko Hugh, ale również lord Gilbert. Muszę przyznać, że chyba polubiłam go bardziej nawet od głównego bohatera – postać, która ma w sobie coś, co przyciągnęło moją uwagę, może jest to bezwzględność w podejmowaniu decyzji, może gościnność i zaufanie do swoich dworzan, może wyjątkowe poczucie humoru, a może ten gest jednej podniesionej brwi, zarezerwowana tylko dla dobrze urodzonych? Bez względu na to, co sprawiło, że zapałałam do niego sympatią, fakt jest faktem i bez wątpienia zasługuje na taką samą uwagę jak główny bohater.
Warto również wspomnieć, że część bohaterów książki to postacie autentyczne, część jednak to wymyślone przez autora osoby. Melwin R. Starr poradził sobie jednak z tym znakomicie, wplatając w fikcję literacką prawdziwe wydarzenia i miejsca. Sam język nie nastręcza trudności, co udowadnia fakt, że gdy wzięłam tę książkę z półki po raz pierwszy i zaczęłam czytać, zanim się zorientowałam, przeczytałam ponad 120 stron, które minęły mi nawet nie wiem, kiedy. Czyta się ją błyskawicznie. I co najważniejsze – wciąga. Autor niepozornie zaczyna spokojnie, by w pewnym momencie zastosować niespodziewany zwrot akcji, po którym okazuję się, że do rozwiązania zagadki nie przybliżyło nas nic, a wręcz przeciwnie – trzeba zacząć od początku. Ubarwia tę książkę dodatkowo uczucie, którym Hugh darzy lady Joan, siostrę Gilberta i przemyślenia głównego bohatera z tym związane, jak również zwyczaje, panujące w tamtych czasach, nierzadko dla nas dziwne i śmieszne, jak na przykład fakt, że kąpiel zimą grozi niechybną śmiercią…
Książka ta na pewno przypadnie do gustu miłośnikom powieści historycznych, ale nie tylko. Bo jeśli jest ktoś, kto chce przeczytać kryminał, ale całkiem inny niż dotychczas, to również polecam. Bo jednak próba odnalezienia mordercy w czternastym wieku wcale nie była taka prosta – była nie lada wyzwaniem, o czym się przekonacie, czytając tę historię.
[
http://mojeczytadla.blogspot.com/2012/05/niespokojne-kosci.html]