„Jego powieści to właściwie tylko dialogi” – takie oto zdanie zdarzało mi się raz czy dwa słyszeć lub czytać, gdy ktoś chciał skrytykować twórczość któregoś z najlepiej sprzedających się tworzących obecnie polskich pisarzy. Mniejsza, czy wtedy miało sens, natomiast muszę stwierdzić, że jakoś tak przypomniało mi się ono w zasadzie zaraz po rozpoczęciu mojej przygody z twórczością Katarzyny Wolwowicz. To są dokładnie, właśnie „właściwie tylko dialogi”. Tylko zapisy rozmów między postaciami, rola opisów miejsc czy przeżyć psychicznych postaci została tu na serio bardzo mocno zredukowana. I bynajmniej nie tyczy to tylko początku powieści, owo stwierdzenie od którego rozpocząłem ten akapit coraz to przypominało mi się w trakcie lektury.
Okej, ale to jeszcze samo w sobie nie musi być przecież jakąś wielką wadą. Tyle, że w tym wypadku… to najmniej istotna z rzeczy, które mogę zarzucić tej książce. Zresztą w pewnym momencie początkowe szeleszczenie owych dialogów, to, jak sztucznie są one napisane przestało mi się rzucać w oczy, być może przesłonięte przez ogrom innych mankamentów czytanego przeze mnie tekstu. Także tych nader konkretnych, takich, które można wymienić w punktach. Już w pierwszym rozdziale dowiadujemy się, że jeden z bohaterów wygrał „wybory uzupełniające do Europarlamentu” (nie ma czegoś takiego), prawnik powieściowych bogaczy jest raz adwokatem raz radcą prawnym (wiem, że oba zawody można wykonywać jednocześnie, ale tu nie jest to nijak zaznaczone), zresztą samo określenie „radca prawny rodziny Domańskich” jest cokolwiek kontrowersyjne, albański polityk raz kandyduje na prezydenta, raz na premiera, pojawia się taki kwiatek, jak „przedłużenie elekcji urzędującego prezydenta i dodatkowy czas na kampanię wyborczą” (no, chyba jednak „przedłużenie kadencji prezydenta” albo ewentualnie „odłożenie elekcji”) itd. itp.
Albo zobaczcie taki passus: „Był niewysokim mężczyzną przy kości, na oko pięćdziesięcioletnim. Sprawiał wrażenie poczciwego człowieka – w jego oczach malowało się przerażenie, zdecydowanie nie chciał wchodzić do środka, wolał nie widzieć tego, co policjanci mogliby tam znaleźć. Na widok krwi na pewno by zemdlał, nie lubił oglądać krwawych filmów ani scen ze zwłokami.” - zauważyliście? W trakcie tego samego akapitu autorka przechodzi od tego, jak dana postać jest postrzegana przez otoczenie do opisu jej przeżyć wewnętrznych. Od opisu od zewnątrz, do opisu wnętrza, nie, nie, nie. Nie w jednym miejscu, tak się nie pisze pani Wolwowicz, już od lat tak się nie pisze, serio. Trzeba się zdecydować na jeden punkt widzenia w ramach tak krótkiego fragmentu, dzieci w podstawówce piszące opowiadania (i nie mające redaktora z wydawnictwa) wiedzą takie rzeczy.
I tak jest ze wszystkim w tej książce. Dwa przeplatające się wątki zostają na końcu połączone tak sztucznie, bardzo tak na siłę, że chyba już bardziej się nie dało. Co ciekawe ten drugi zostaje na większą skalę wprowadzony tuż po tym niby-twiście około jednej czwartej tekstu, kiedy wydaje się przez moment, że całość ma jakiś potencjał rozwoju i wygląda to tak, jakby autorka z miejsca pragnęła ten potencjał zdeptać :))) Zdanie po zdaniu szeleści, a końcowy cliffhanger przebija tym, jak bardzo jest na siłę to wcześniejsze połączenie powieściowych wątków.
Szkoda, bo sama historia jakieś tam szanse na wciągnięcie czytelnika miała.
Aha, jeszcze kwestia głównej bohaterki. Otóż komisarz Olga Balicka to najbardziej wkurzająca, toksyczna i odpychająca postać jaką z jaką zetknąłem się w ostatnich latach. Zakłamana (nie ma problemu z podmienieniem własnych próbek krwi przed badaniami, by prawda o tym, co zrobiła nie wyszła na jaw), irytująca, przekonana o własnych walorach, nie-do-życia. Co ciekawe pod koniec autorka pisze: „Zamiast tego obiecała sobie zbadać poziom hormonów, jak wróci. Te jej huśtawki nastroju zaczynały męczyć nawet ją samą”. Czyli, że co, jak męczyły tylko jej otoczenie, to wtedy było okej, tak? Pamiętajcie, ona ma tu być pozytywną postacią.
Chyba wiele rzeczy w tym dziełku miało być jakimiś. I nie były.