Muszę przyznać, że zamówiłam Projekt Hail Mary z dużą dozą niepewności. Raz że nie czytuję sci-fi, dwa że z nauk ścisłych tuman ze mnie, trzy że nie znam twórczości Weira. Jasne, oglądałam „Marsjanina”, ale to nie to samo co książka. Jednak w pamięci miałam polecenie @Fredkowskiego jeśli chodzi o pierwowzór filmu, więc… ryzyk fizyk!
Jako czytelnicy zostajemy wrzuceni od razu w środek akcji, chociaż tej akcji z początku niewiele. Pewien mężczyzna budzi się ze śpiączki i bardzo szybko orientuje się, że nic nie pamięta. Nie wie gdzie jest, kim jest i o co generalnie chodzi. Drogą dedukcji stara się odnaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania. My, jako czytelnicy, od razu wiedzieliśmy o co biega – w końcu to sci-fi, a i opis zapewne wielu zainteresowanych przeczytało.
Autor wykorzystał dwie płaszczyzny czasowe i przyznam, że w tym przypadku zagrało to bardzo na plus. Pierwsza to czas teraźniejszy, gdy Ryland Grace stara się wypełnić powierzoną mu misję. Druga to proces odzyskiwania przez niego pamięci i powolne odkrywanie przeszłości oraz przyczyn, dla których znalazł się w kosmosie. Nie wiem na ile moja opinia różni się od innych, ale mimo tego że najważniejsze rzeczy dzieją się tam na górze, mnie najbardziej pasjonowały fragmenty przedstawiające przebieg zdarzeń na Ziemi w trakcie przygotowań. Ach, ta polityka, relacje międzyludzkie i rozważania moralne (podane mimochodem a nie na zasadzie filozoficznego moralizatorstwa).
Nie sposób nie wspomnieć o naukowych aspektach powieści. Otóż, przyznaję, nie jestem pewna czy zrozumiałam każdy detal, ale większość zwyczajowego naukowego bełkotu (tuman, tuman, tuman) stała się dla mnie przejrzysta. Przynajmniej na czas lektury. Zasługa tu lekkości podania, bo i bohater był nauczycielem przyrody, więc miał doświadczenie w tłumaczeniu zawiłych rzeczy, a i nie bez znaczenia pozostaje fakt, że swoją wiedzą musiał się podzielić ze swoim towarzyszem przygody.
Niestety, Weir nie do końca poradził sobie z dynamiką powieści. Momentami historia po prostu się dłużyła i na pewno nie zaszkodziłaby jej minimalna redukcja objętości (i nie, nie należę do osób, które uważają, że 500 stron książki to kolos powieściowy). Poprawność polityczna też jest zauważalna, bo w podstawowym składzie załogi Hail Mary znajdują się Amerykanin, Chińczyk i Rosjanka (mamy i kobietę, hej!). Podkreślę, że ani trochę mi to nie przeszkadzało, dialog o wymuszonym równouprawnieniu mnie rozbawił. Bardzo.
Na koniec muszę zauważyć, że wydawnictwo nie postarało się o właściwą korektę. O ile porażających błędów językowych nie znalazłam to już powtarzające się literówki takie jak zjadanie ogonka, zmienianie form osobowych czy przekształcenie spójnika „żeby” w „żaby” to rzecz nagminna. Oczywiście nie psuje to odbioru powieści i być może nie zwracałabym na to tak wielkiej uwagi, gdyby nie to, że czytałam powoli (pamiętacie, z fizyką na bakier) i te próby przedstawienia powieści w blurbach jako arcydzieła. A arcydzieła powinno się starannie wydawać. No i okładka nieadekwatna, bo Grace nie spada w żadne ognie piekielne w kosmosie.
Tak przy okazji tylko wspomnę, że z wielką ochotą przeczytałabym spin-off, którego akcja opierałaby się na losach ludzkości w trakcie misji Hail Mary. Jak już przepowiadać katastrofę to poproszę z pompą.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta nakanapie.pl