Jak się tworzy arcydzieło? Pewnie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ale ten kto sięgnie po „Projekt Hail Mary” przeczyta arcydzieło, tudzież książkę, która nosi znamiona arcydzieła.
Prawie nigdy nie sięgam po fantastykę, a już taką opowiadającą o wyprawch kosmicznych to wcale, ale widziałam „Marsjanina” i może to zadecydowało, film był rzeczywiście dobry, zakładam, że książka na której motywach powstał musiała też być dobra i to wystarczyło, żeby mnie przekonać.
Jednak to co dostałam vs. to czego oczekiwałam to dwie galaktyki oddalone od siebie o lata świetlne (nomen omen)
Po pierwsze dostajemy głównego bohatera, który nie jest nudnym naukowcem, a pasjonatem w swojej dziedzinie, to człowiek, który przez postawienie niełatwych hipotez, znalazł się w kręgu zainteresowań badaczy kosmosu i kiedy zupełnie się tego nie spodziewał stał się członkiem zespołu, który bada nową formę życia, która pojawiła się w kosmosie. W konsekwencji zostaje mu powierzona misja ratowania ludzkości, z tym, że ta misja to bilet w jedną stronę.
Po drugie dostajemy historię o odkrywaniu kosmosu, ale nie taką jak w „Obcym” czy „Predatorze”, gdzie obce=złe. Okazuje się, że wszechświat nie kończy się na homo sapiens i nie jesteśmy sami w kosmosie, a to co Ryland w nim odkrywa okazuje się być zaskakujące i inspirujące. Ta historia jest tak niesamowita, że czyta się ją z zapartym tchem i chce się więcej.
Ta...