Dzisiejszy książkowy rynek zalewają powieści mafijne. Od dłuższego czasu jest na nie popyt. Nie wyobrażamy sobie gorącego romansu, bez przystojnego mafioza ze spluwą i stosem trupów w tle. Czym to jest spowodowane? Wydaje mi się, że tak samo, jak Grey przyniósł pewnego rodzaju wyzwolenie erotyczne i „pokazał”, że o pejczach i kajdankach można mówić głośno, tak książki mafijne chyba podsycają wyobraźnię – głównie – czytelniczek, przyzwalając na miłość napędzaną niebezpieczeństwem. Wydaje się to ekscytujące? No jasne, ale tylko w książkach.
Viviana pracuje w sklepie z odzieżą męską, mieszka z babką oraz matką, która zdecydowanie nie zasłużyła na to miano. Dziewczyna skupia się na pracy, by zapewnić rodzinie godne warunki i odciążyć trochę staruszkę. Pewnego dnia pracownica w sklepie wysyła do klienta złe garnitury, a ten domaga się, by ktoś dostarczył odpowiednie osobiście. Szefowa prosi Vivianę o przysługę i tak dziewczyna trafia do apartamentu Rhysa Millera. Mężczyzna od początku okazuje jej zainteresowanie, ale jego apodyktyczność i pewność siebie onieśmielają ją. Rhys nie odpuszcza jednak tak łatwo i zawsze dostaje to, co chce. W tym wypadku Viviana nie ma wiele do powiedzenia, a mężczyzna skutecznie zaczyna realizować powzięty wcześniej plan.
Gdy na rynku mamy tak wiele romansów mafijnych, to często napisanie takiej książki jest strzeleniem sobie w stopę. Z jednej strony mamy świadomość, że ta literatura służy przede wszystkim rozrywce i ma zapewnić kilka chwil przyjemności. Z drugiej strony wymagamy, by czymś nas zaskoczyła. Nie będę owijać w bawełnę, ta książka nie powaliła mnie na kolana. I może to niektórych zdziwić, bo większość uważa ją za świetną. Rozumiem to, sama śledziłam wszelkie działania marketingowe i nie mogłam się doczekać lektury. Ile czytelników, tyle opinii. Odnalazłam w niej jednak potencjał, który autorka mogłaby wykorzystać w następnych częściach.
Przede wszystkim Rhys i Viviana to para, którą można spotkać praktycznie w każdej książce tego gatunku. Ona – niby zaradna, niby wyszczekana, niby pewna siebie i stateczna. Wszystko niby, bo zawsze się okazuje, że wojowniczka jest wojowniczką, dopóki nie spotka księcia z bajki. Wtedy wszystko szlag trafia. Wystarczy, że taki stanie obok, a ona poczuje jego zapach i już jej język się chowa… No sami wiecie gdzie. Rzeczywiście bohaterka czasem miewała przebłyski samodzielności i starała się przejąć kontrolę nad swoim życiem. Rzadko jej to wychodziło. Za to on – apodyktyczny, bogaty, mający plan na resztę życia wojowniczki, ostatnie słowo zawsze należy do niego, strzelający focha, bo przez tydzień nie miał dostępu do swojej kobiety. Nic tylko go kochać.
Za to relacja bohaterów początkowo zaostrzyła mi apetyt na więcej. Miałam nadzieję, że dostaniemy prawdziwą mieszankę charakterów. Liczyłam na wypieki podekscytowania, gdy ich przedstawienie hate-love znajdzie się w punkcie kulminacyjnym. I zgadnijcie co? Nie było wypieków, ale za to była frustracja. Praktycznie z każdej potyczki słownej to Rhys wychodził zwycięsko, bo Viviana nagle zapominała języka w gębie. Liczyłam na prawdziwe starcie i się zawiodłam. Facet miał decydujący głos i nawet się nie namęczył, by zdobyć względy dziewczyny.
Ale to jeszcze nic. Teraz pewnie robicie wielkie oczy. To może być coś jeszcze gorszego? Babka Viviany jest gorsza. Zgadzam się, że wprowadza do powieści trochę humoru. Przyznaję, że kilka razy – może ze trzy – naprawdę się zaśmiałam. I to by było na tyle. Wyobraźcie sobie siedemdziesięciolatkę (nie pamiętam, ile dokładnie, ale raczej coś koło tego) w młodzieżowym wydaniu, wyzwoloną erotycznie i tylko udająca strzykanie w kręgosłupie. Fajnie, sama znam takie panie, które młodszych powalają na łopatki i mają świetne podejście do życia. One jednak wiedzą, kiedy przestać. Babka Viviany tego nie wiedziała. Większość scen z jej udziałem wydało mi się po prostu żenujących i infantylnych. Nie będę ich tu przytaczać, by nie spojlerować. W jej zachowaniu zabrakło mi wyważenia i taktu. Już bardziej przekonująca wydała mi się matka dziewczyny, która akurat została wykreowana na czarny charakter.
To teraz coś dobrego – żeby nie było, że tylko jadę ostro po bandzie. Rhys jest powieścią, którą czyta się naprawdę dobrze. Autorka ma lekki i łatwy styl, jeśli macie czas, to wystarczy poświęcić jej jedno popołudnie, by na chwilę oderwać się od szarej rzeczywistości. Pod koniec powieści akcja nabiera tempa i praktycznie trzyma do ostatnich stron – pomijając jeden „zwrot” akcji, który jak dla mnie mógł się w ogóle nie wydarzyć. Najważniejsze jednak, że Rhys jest doskonałą zapowiedzią następnej części. I tu przyznaję, że będę na nią czekać z niecierpliwością. Dlaczego? Brat Rhysa wydał mi się ciekawszą postacią i mam wrażenie, że jeszcze namiesza. Do tego dochodzą naprawdę ciekawe poprowadzone intrygi. Historia tej mafijnej rodziny jest naprawdę smutna i odniosłam wrażenie, że autorka nie odkryła jeszcze wszystkich kart. Rhys jako rozrywka na jeden wieczór sprawdzi się wspaniale, ale… nie oczekujcie od niego niczego więcej. A może w tym tkwi właśnie cały sens tej powieści. Bawcie się dobrze!
Rhys, sorry, ale czekam na twojego brata.