Z Ewą Przydrygą mam poważny problem. W jej pisaniu jest wiele elementów, które naprawdę doceniam, ale również dużo wad, które przysłaniają zalety tak skutecznie, że w ostatecznym rozrachunku odbierają satysfakcję z lektury. „Rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły wam minusów”. Kto to powiedział?
To najpierw o tych plusach. Książka wciąga od samego początku i trudno się od niej oderwać. Napisana jest barwnym językiem. Autorka wie, w którym momencie zawiesić akcję, nie przynudza, sprytnie podrzuca mylne tropy. To prawdziwy thriller a nie thrilleropodobka. Chociaż fabuła jest mocno zapętlona, prawie wszystkie wątki się łączą i są potrzebne. O „prawie”, które robi różnicę będzie na końcu. Najważniejszą zaletą jest to, że intryga jest precyzyjnie przemyślana, zakończenie logicznie uzasadnione i nie ma poczucia, że autorka wyciąga królika z kapelusza albo robi wodę z mózgu czytelnikom, jak inni autorzy (dobrze wiecie którzy). Dlaczego więc się czepiam?
Ano dlatego, że widzę niewykorzystany potencjał. Autorka potrafi skonstruować tak przemyślną intrygę, a nie potrafi prowadzić narracji w trzeciej osobie? Zwracałam na to uwagę już przy okazji recenzji wcześniejszej książki Ewy Przydrygi „Miała umrzeć”. Miałam nadzieję, że od tamtego czasu autorka zrobiła jakiejś postępy w rozwoju warsztatu, a tymczasem mam wrażenie, że uczyniła krok wstecz.
Historia prowadzona jest równolegle przez trzy narratorki, w pierwszej osobie. O dwóch z nich od początku wiadomo, że nie żyją; opowiadają o wydarzeniach z przeszłości. Różne tricki stosują autorzy, ale to naprawdę absurdalny zabieg, żeby narrator opisywał własną śmierć, i wybaczcie, nigdy się do tego nie przekonam.
O wiele większym mankamentem jest jednak to, że wszystkie trzy narratorki prowadzą opowieść w ten sam deseń. Gdyby nie zmieniały się postaci drugoplanowe, mielibyśmy wrażenie, że to jedna osoba. Nieważne czy to młodziutka youtuberka, czterdziestoletnia nauczycielka - matka nastolatki czy trzydziestoletnia kwiaciarka po przejściach – wszystkie myślą i mówią tak samo, posługują się tym samym językiem. Jest to męczące w odbiorze, bo dodatkowo jeszcze trzy plany czasowe gęsto się przeplatają i powracając do książki po odłożeniu jej na kilka godzin, trzeba długo się wgryzać, czyją historię się śledzi.
Czytając końcowe podziękowania autorki odkryłam, dlaczego tak się dzieje. Ewa Przydryga tak się tłumaczy: „Zdarza się, że słowa moich bohaterów są mentalnym transferem moich własnych uczuć i przemyśleń”. Niestety, to widać. Wszystkie trzy bohaterki myślą i czują jak Ewa Przydryga. W powieści kryminalnej chyba nie o to chodzi.
Pisząc tę książkę autorka na pewno nie kierowała się zasadą „mniej znaczy więcej”. Wątków i pomysłów mamy tyle, że spokojnie można by sobie zostawić część na inną powieść. To prawda, wszystko ładnie się ze sobą zazębia, ale nieustanne przyswajanie tak wielu nowych szczegółów dość szybko staje się męczące.
Skupiając się na rozwikłaniu tak wielu wątków z przeszłości, Ewa Przydryga zapomniała o wyjaśnieniu tajemnicy głównej bohaterki. Bo chyba jednak można tak nazwać Polę, jedną z trzech równoległych narratorek, choćby dlatego, że to ona prowadzi współczesne, najważniejsze dla fabuły śledztwo i ona jedna wciąż żyje. Kobieta została oskarżona o współudział w porwaniu dziecka i o znieważenie zwłok. I co? I nic. Tak mocne zarzuty, chcielibyśmy się dowiedzieć o co chodziło, ale nie ma dobrze.
We wspomnianym wcześniej słowie odautorskim Ewa Przydryga dziękuje czytelnikowi, że „zanurzył się w tej historii” i wyraża nadzieję na kolejne spotkania. Niestety, nie ze mną. No chyba, że pani autorka nauczy się pisać w trzeciej osobie i tworzyć bohaterów, którzy będą myśleli inaczej, niż ona. Gdyby tak się stało, to dajcie mi znać.