Z nastaniem października, budzi się we mnie wewnętrzna jesieniara, objawiająca się przede wszystkim chęcią połykania książek, których klimat i tematyka odnoszą się do obecnych miesięcy. Kiedy więc zobaczyłam zaplanowaną przez wydawnictwo Spisek Pisarzy premierę jesiennego romansu- "Trzeba było mnie zatrzymać", byłam kupiona. Czy mimo mojego ogólnego zachowawczego podejścia do tego gatunku, znalazłam w książce coś dla siebie?
Marzycie o odpoczynku od miejskiego zgiełku i spędzeniu cudownych jesiennych dni na łonie natury? Możecie spełnić to pragnienie w willi "Frymuśniej" zlokalizowanej w Szklarskiej Porębie. Prowadzi ją urocza rodzina, a serce temu miejscu oddaje przede wszystkim Hiacynta- energiczna i pragnąca przede wszystkim zapewnić wszystkim szczęście nauczycielka angielskiego. W przeszłości doświadczyła traumatycznych przeżyć, więc obecnie próbuje jedynie wrócić na prostą i dbać i dobrostan bliskich. Sprawy komplikują się nieco, gdy na upragniony odpoczynek w pensjonacie zjawia się Nikodem jej były partner, z którym nie rozstała się w pokojowych stosunkach. Czy bohaterom uda się naprawić traumy sprzed lat i ponownie do siebie zbliżyć?
Gdyby każdy romans polskiej autorki wyglądał tak jak ten, byłabym największą fanką tego gatunku. Już po pierwszych stronach zachwyciłam się stylem pisania, lekkim i humorystycznym, ale jednocześnie nieinfantylnym. W tekst wplecionych było wiele zabawnych scen i trafnych spostrzeżeń, a ogólnie pozytywne wrażenia podbiła też postać głównej bohaterki. Hiacynta jest przesympatyczną osobą, pełną ciepła i empatii do ludzi wokół, walczącą o to, na czym jej zależy. Nie wszystkie jej decyzje popierałam w stu procentach, ale je rozumiałam. Dlaczego? Bo autorka świetnie zarysowała podłoże psychologiczne każdej z nich. Tego często strasznie brakuje w romansach, podbudowania bohaterów, aby uczynić ich wielowymiarowymi. Tutaj naprawdę dużo uwagi zostało poświęconych dawnym traumom bohaterów i każdy z nich był bezbłędnie wykreowany. W fabułę wplecionych jest też kilka poważniejszych kwestii, poprowadzonych w dużą dozą wrażliwości.
Dużą rolę w fabule odgrywa też liczna rodzina głównej bohaterki, na czele z dziadkiem Franciszkiem. Wszyscy byli uroczy, biła od nich chęć wzajemnego wsparcia, a atmosfera rodzinnego ciepła tylko podbijała ogólne pozytywne wrażenia z lektury.
Opinie co do klimatu jesiennego w książce są dość podzielone wśród czytelników. Ja sama bardzo dobrze się w nim odnalazłam. Nie jest on wciśnięty na siłę, a stanowi naturalne tło historii. Autorka co raz wspomina o padającym deszczu, szeleszczących liściach czy meczącym przeziębieniu. I dzięki temu książka staje się tak realna, nie rzuca nam jesienią w twarz, ale delikatnie o niej napomyka.
Gdybym miała wskazać drobne mankamenty (ale naprawdę drobne) to byłoby to odnoszenie się do Nikodema jako "moja przeszłość". Ten synonim pojawiał się na tyle często, że zaczął mnie w pewnym momencie irytować i uważam go za nienaturalny. Dodatkowo ogromnie żałuję, że postać Marcela, brata Hiacynty tak szybko zniknęła z fabuły. Brakowało mi szczerej rozmowy między nimi.
Całościowo "Trzeba było mnie zatrzymać" staje się jednym z moich ulubionych romansów, który dodatkowo przekonał mnie do poprzedniej i przyszłych książek Justyny Luszyńskiej. Polecam ją gorąco wszystkim fanom obyczajówek z dobrze zarysowanymi portretami psychologicznymi bohaterów, rodzinnym ciepłem, zabawnymi scenami i motywem grumpy x sunshine.