„- Nie bójcie się, opętani ezoteryczną manią pseudonaukowcy i fanatyczni wielbiciele tajemnic nie gryzą.”**
Żyjesz sobie spokojnie w swoim normalnym świecie. Uczysz się lub pracujesz. Twoje dni są takie same, a ten na pewno nie zapowiadał się inaczej. Żadnych znaków czy ostrzeżeń, że nagle w drodze powrotnej zacznie boleć cię żołądek i gdy zamkniesz i otworzysz oczy znajdziesz się załóżmy, że w XIX wieku...
Gwendolyn Shephard to zwykła szesnastoletnia dziewczyna, która chodzi do szkoły i wiedzie normalne życie nastolatki. Znaczy na tyle normalne na ile jej rodzina na to pozwala. Bo trzeba Wam wiedzieć, że Gwen ma kuzynkę Charlottę, którą czeka bardzo ważne zadanie gdy tylko nadejdzie czas. Jest ona do tego przyorywana od dziecka na wszystkie możliwe sposoby. Jakim więc zaskoczeniem dla rodziny było, że to nasza bohaterka jest tą o której mówi stara rymowanka, a nie kuzynka. Od teraz dziewczyna musi odnaleźć się w nowej sytuacji, a co ważniejsze dać sobie radę z tym do czego zupełnie nie była przygotowana…
Do Trylogii Czasu zabierałam się od dłuższego czasu, ale zawsze coś było ważniejszego i odchodziła ona na dalsze tory. Ostatnio jednak to się zmieniło i mam za sobą właśnie część pierwszą. Z obawą podchodziłam do tej książki jak i całej serii ponieważ kto po nią nie sięgał zachwycał się nad nią pod niebiosa, a jeszcze pamiętam moje rozczarowanie „Igrzyskami śmierci”. Szybko jednak to minęło bowiem od pierwszych stron historia mnie porwała. Czytelnik jest rzucany na głęboką wodę prawie, że od początku i wraz z bohaterką próbuje odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Nie jest to wcale takie proste gdy nie ma się zielonego pojęcia w czym właśnie bierze się udział, a informacje, które otrzymuje tak naprawdę dużo nie wyjaśniają.
To co w ogóle skłoniło mnie do przeczytania tej książki to podróżowanie w czasie. Uważam, że zobaczyć nasze otoczenie na własne oczy kilkaset lat temu to niesamowita przygoda. W „Czerwień rubinu” cała ta otoczka z przemieszczaniem się do innych czasów była dopięta na ostatni guzik. Wszystko co z tym związane miało swój czas i miejsce, nie było chaotycznych zdarzeń, tylko przygotowywano się do tego: stroje, uczesanie, zachowanie. Starano się by było realistycznie. W ogóle w całej powieści widać starania by wszystko grało i cykało. Gier prócz fabuły obdarowała nas wartką i nieprzewidywalną akcją, szczegółowymi, aczkolwiek nie nużącymi opisami oraz szeroką paletą uczuć.
Polubiłam Gwendolyn za jej sposób bycia. Zabawna i wesoła, lekko zdystansowana do samej siebie. Nie wywyższa się i stara się żyć normalnie jak tylko się da. Od samego początku nie podoba jej się to co się dzieje i mówi o tym głośno. Nie stara się być na siłę kimś innym. Jej poczucie humoru dodaje temu wszystkiemu smaczka. Często wyraża się z ironią, która bawi i rozśmiesza. Co do Gedeona mam mieszane uczucia. Ma on duże poczucie obowiązku i pewność, że każdy musi go słuchać. Jest samowystarczalny i nigdy nie omylny. Uważa też, że Gwen nie jest mu potrzebna do misji i będzie tylko zawadzać. Tych dwoje na początku nie przepada za sobą, choć to mało powiedziane, i jawnie to okazują. Z czasem jednak wrogość zmienia się w sympatię, przyjaźń, a może nawet coś więcej… Co do innych bohaterów to bywało różnie. Rodzina bohaterki, a szczególnie kuzynka jej mama i babcia irytowały mnie tym całym szumem wokół tego wszystkiego - zachowywały się jakby nie wiem jaki zaszczyt ich spotkał. Za to prababcia Maddy oraz szkolna przyjaciółka Gwen, Leslie z miejsca mnie zauroczyły i podejrzewam, że tak pozostanie do końca.
„Czerwień rubinu” to niezwykle wciągająca opowieść napisana w dobrym stylu. Wszystko razem i z osobna sprawia, że czyta się ją szybko i przyjemnie. Książka ta jest świetnym początkiem trylogii i mam wielką nadzieję, że trylogia utrzyma poziom. Nie mniejszym na dzień dzisiejszy dołączam do fanów Trylogii Czasu, a Was zachęcam do sięgnięcia po nią. Warto!
*str. 105
**str. 128