Zakończenie, na które czekałam bardzo długo. Oczekiwania miałam ogromne, oczyma wyobraźni już widziałam wszystko, co może Luta zrobić i jak może pięknie zatańczyć z osobami, które porwały jej dzieci.
I chyba tak jest właśnie z oczekiwaniami, że jak są za wysokie, to można się bardzo rozczarować. Ja się bardzo nie rozczarowałam, ale niepotrzebnie postawiłam autorowi, tak bardzo wysoką poprzeczkę w moim mniemaniu oczywiście. Gdybym podeszła do tematu spokojnie, to byłabym usatysfakcjonowana, gdyż na stół wjechała bardzo dobra sensacja. Nie miałam po niej fajerwerków i efektów wow oraz okrzyków zachwytu do rana. No nie. Raczej było to odłożenie książki i stwierdzenie, że eeee, to już? Za mało. Za łagodnie. Za bardzo stonowanie. Czepiam się? Na pewno. Ale mam taki ogromny niedosyt, taki niedoczyt i stąd moje chyba trochę rozczarowanie.
Książka sama w sobie bardzo dobra. Luta musi się zmierzyć z właściwie można by rzec-Rosją. A to, jak wiadomo nie przelewki i to tak jakby się chwytać za bary z niedźwiedziem grizzly i zacząć z nim tańczyć. Taki obraz mam w głowie, kiedy czytam Luta Karabina, Rosja. Autor dał nam długi wstęp na przygotowanie się do finału. Luta będzie musiała w zamian za uratowanie swoich pociech zrobić coś, co może wywołać trzecią wojnę światową. Na jej celowniku staje przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO, który pojawi się w Warszawie. Zlikwidowanie go dałoby zielone światło przywódcy Rosji do ataku, a i Europa stałaby się mniej stabilna, dzięki takiemu posunięciu. Pomysł sam w sobie nieprzeciętny i jakby się tak zastanowić, to gdyby była to rzeczywistość, mielibyśmy ogromny problem.
Na szczęście są również inne możliwości i ludzie, którzy pomogą koleżance w każdym momencie jej życia. Jej kompani, z którymi wiele przeżyła, a oni wiele jej zawdzięczają. To, w jaki sposób wykonują zadanie, grając na nosie najbardziej doświadczonym służbom wojskowym zza naszej granicy, no to czapki z głów. Nerwowa sytuacja na wodach terytorialnych i mierzenie się sił narodowych, no to było filmowe. Czy realne? Nie mam pojęcia, ale efekt napięcia był bardzo odczuwalny, czytając go.
Kiedy Luta dowiaduje się, że może wziąć odwet na porywaczach i osobach, które za tym stały, nie waha się ani sekundy. Swój ostatni taniec zamierza zatańczyć na terenie, który zna najlepiej. Tam, gdzie dziadek zabierał ją i bawił się z nią. Takie zabawy w podchody, z tym że ja jako dziecko, pewnie bym się dała pokroić za możliwość zabawa w takim miejscu ;)
Luta ma do dyspozycji swój mały oddział, przeciwko największym sprzedajnym zakapiorom na świecie. Dla nich sprzedanie własnych rodziców, to dziecinna igraszka. Kobieta ma plan, aby wyeliminować, jak największą liczbę osób, najmniejszym kosztem. No może nie najmniejszym, ale najszybszym. I tak się dzieje. Szybko, skutecznie. A ja, która czekałam na ten moment, znowu zrobiłam eeeee, i co? Już?
Koniec książki. Taki amerykański. Taki dla mnie niespodziewany i niby z otwartą furtką na czwartą część, z tym że nie wiem, czy już bym tak czekała, gdyby autor się zdeklarował na jej napisanie. Podeszłabym na chłodno i jestem pewna, że pewnie bym tym ugrała dużo, a na pewno nie pozostałabym z tak wielkim niedosytem.
Podsumowywując. Książka na plus, bez fajerwerków, do których przyzwyczaił nas autor, którego książki to petardy, często z wieloma elementami, które nie nadają się poniżej 16+, ale tego właśnie oczekujemy, sięgając po jego książki. Tu nam jakoś złagodniał (można to zaobserwować już od ostatniej części Brudnego, któremu wiele osób zarzucało właśnie, że się starzeje i to już nie jest to. Mnie się ta metamorfoza podobała). Luta miała jednak zrobić taki rozpiź....el, jakiego świat nie widział, a tu mało, że świat nie zobaczył, to i czytelnik też nie. No cóż. Te oczekiwania...