Czasami książki udają, że są o czymś.
Czasami autorzy, by dodać głębi fabule, zawierają w niej tematy mające skłaniać czytelnika do refleksji nad otaczającym go światem. Czasami jest to tylko pozornie nadawanie większego znaczenia temu, co ma go w sobie niewiele. W rzeczywistości bowiem, ślizgają się tylko po powierzchni poruszanych problemów, nie dotykając ich istoty.
Nie dotyczy to ani „Aktów desperacji”, ani „Zwykłych ludzkich ułomności”. Nie dotyczy to Megan Nolan. Ona odcina się od sztampy i fasadowości. Zamiast zasilać nurt „comfort reading”, bezczelnie wgryza się w „filozoficzne podbrzusze” i podstawia czytelnikowi nogę.
Jak się okazuje: ja się z przyjemnością o nią potykam.
*
Debiutancka powieść Nolan zrobiła na mnie duże wrażenie, dlatego obawiałam się powtórnego spotkania. Tego, że nie zachłysnę się kolejną powieścią w takim samym stopniu, że nie trafi tak celnie w moją wrażliwość, że forma wyrazu nie będzie już dla mnie tak samo atrakcyjna i świeża. Na szczęście niepokój okazał się zbędny, bo chociaż nie zadziałał już efekt nowości, to lektura zabrała mnie w regiony w które nie zawędrowałabym sama z siebie. Po raz drugi autorka udowodniła mi, że czytanie jej tekstów nie kończy się po odłożeniu książki. Jeszcze długo po tym, trudno je wyrzucić z głowy. Buzują w myślach.
Co ważne, chociaż poprzednio mieliśmy do czynienia z czymś na kształt pamiętnika, a tym razem z rwanymi biografiami ubranymi w poetyką kryminału, Nolan nie zmieniła stylu narracji. Nadal w charakterystyczny dla siebie, niepozbawiony refleksyjnej głębi, sposób nazywa rzeczy po imieniu, nawet wtedy, gdy jest to dla odbiorcy niewygodne i wolałaby móc wyprzeć albo chociaż upudrować fakty. Tak samo szybko daje nam do zrozumienia, że szkielet opowiadanej przez nią historii jest tylko punktem wyjścia, który ma skierować nas ku wypełniającym go miękkościom. W „Zwykłych ludzkich ułomnościach” z ogromną czułością wchodzi w historię rodziny zupełnie nijakiej, takiej której nie przytrafia się nic szczególnego, co wyróżniałoby ją na tle innych, borykających z podobnymi problemami. Nijakiej do dnia, w którym wydarza się ogromna tragedia i nijakiej po niej.
Jej opowieść zaczyna się w momencie, gdy Tom, dziennikarzyna balansujący – takiż eufemizm – na krawędzi etyki, znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie, dzięki czemu wpadł na obiecujący temat. Przy śmietnikach na jednym z osiedli znaleziono ciało uduszonej trzylatki. To, co go w tej sytuacji najbardziej zaskakuje, to łatwość z jaką o zbrodnię zostaje oskarżone inne dziecko, dziesięcioletnia Lucy. O jej winie zdają się być przekonani wszyscy: policja, nauczyciele, sąsiedzi. Wietrząc okazję na materiał życia, udaje pomocnego i umizguje się do członków rodziny oskarżonej, licząc na to, że w zamian za azyl i opiekę, zdradzą mu coś, co pozwoli „uatrakcyjnić” mu artykuł. Coś co sprawi, że (zatrważająca przecież i niezwykle smutna!) zbrodnia stanie się bardziej soczystym i medialnym kąskiem - jeśli okaże się, że dziewczynka naprawdę jest morderczynią, albo w jakiś pośredni sposób jest zamieszana w tragedię.
Na kolejne wydarzenia spoglądamy przez pryzmat, żerującej na taniej sensacji, prasy brukowej lat dziewięćdziesiątych, która dla wzmocnienia przekazu i podgrzania tematu, gotowa jest na wszystko. Może popaść w przesadyzm, obsmarować, demonizować, podkręcać negatywne emocje, skonfliktować, napuszczać ludzi na siebie. Na początku powieści, po tym w jaki sposób Tom reaguje na śmierć dziecka, nie wahałam się nazwać go hieną. Z czasem okazało się jednak, że bywają gorsi od niego, że akurat w nim tkwią drobne, chociaż głęboko ukryte, ludzkie odruchy. I teraz zastanawiam się, jak to się stało, że tylko dlatego, że okazał się nie najgorszy (a wcale nie był w porządku) poczułam do niego w pewnym momencie nić sympatii. Ładnie mnie autorka zmanipulowała, ładnie. Zresztą, jej bohaterów nie da się nie obdarzać chociażby - w najcięższych przypadkach - mgnieniem pozytywnej emocji. Nawet wtedy, gdy posuwają się w stosunku do innych „za daleko”. I gdy zastanawiam się nad tym dlaczego tak jest, dochodzę do wniosku, że zawdzięczają to niezwykłej umiejętności Nolan do wywracania człowieka na lewą stronę. Odsłaniania wszystkiego, co w nim tkwi, bez względu na to czy pasuje nam to do wyobrażenia o tej osobie, nie czy nie.
Nolan podobnie jak w „Aktach…” porusza w swojej drugiej powieści problem alkoholizmu. Tym razem jednak pokazuje nam różne jego wymiary. Piją, tak dziadek, wuj jak i matka Lucy. Każde z nich z innych powodów i każde z nich alkohol prowadzi w inne miejsce. Nie sprawia to jednak - o dziwo, bo lubimy takie łatki - że postrzegamy ich jako patologiczną rodzinę. Autorka bardziej pokazuje nam ich jako ludzi przygrywających dobre szanse, takich którzy nie radzą sobie z tym, co ich spotyka. Zwłaszcza, gdy z ich życia znika najjaśniejszy punkt, osoba, która niosła los ich wszystkich na swoich plecach: babci Lucy. Jedynej osoby, na tyle otwartej by próbować dialogu z innymi. Zwraca także naszą uwagę na wielopoziomowy ostracyzm społeczny, to w jaki sposób w Anglii traktowano w latach dziewięćdziesiątych Irlandczyków, rozłam klasowy, trudny temat aborcji i tragiczne skutki deficytów emocjonalnych niechcianego dziecka. A także o przemocy, nie zawsze zamierzonej, do której tak naprawdę zdolny jest każdy - wszystko zależy od okoliczności.
Podczas, gdy bohaterowie zanurzeni w swoich wspomnieniach, fiksacjach, osobistych porażkach, tkwią w zawieszeniu, oczekiwaniu na coś, co może nigdy nie nadejść, do czytelnika dociera ogrom ich jednostkowej tragedii, zamknięcia w pojedynczych światach, innych płaszczyznach rzeczywistości. Za wspólnymi problemami stoją przecież różne, osobne historie, które nakładając się na siebie doprowadzają do niepotrzebnych i nieodwracalnych tragedii. Nolan zaczepnie pyta: „Czy można było ich uniknąć?” „Co wydarzyłoby się jeśli…?”. A my odkrywamy, że odpowiedzi, chociaż słuszne i tak niczego nie zmienią, bo zawsze znajdzie się jakieś „ale”, przemilczenie, zaniechanie, słabość z którymi się przegrywa. A to przecież nie te przegrane są ważne, tylko to co z nimi zrobimy.
„Zwykłe ludzkie ułomności”, to poszatkowany zbiór biografii straconych szans. Smutek i wyparcie, które współdzielimy z bohaterami. Obraz czasów, które się zmieniły, chociaż tak naprawdę wcale nie. I nadzieja. Ta ostatnia, scalająca, dająca siłę - może nie na szczęśliwe zakończenie, bo takich u Nolan nie ma, ale na jakiś ciąg dalszy na drodze ku lepszemu. W tej oblepiającej nas atmosferze smutku pozostaje iskra piękna.
[współpraca reklamowa barter]