W 1992 roku niejaki wielebny Summerford sądzony był za próbę morderstwa: przyłożył żonie pistolet do głowy i zmusił ją, żeby włożyła rękę do pojemnika pełnego jadowitych węży. Ponoć oboje byli pijani, choć on bardziej, brutalnie traktował żonę, poszło o jej kochanka, a może o jego kochankę - różne historie opowiadali ponurzy świadkowie trzymający jedną lub drugą stronę. Wulgarna, przyziemna sprawa, w której odstaje jedna rzecz: narzędzie zbrodni. Grzechotniki używane przez Summerforda w trakcie praktyk religijnych. Obserwujący rozprawę dziennikarz Covington nawiązuje nić porozumienia z wiernymi ze zboru zbrodniarza i bierze udział w nabożeństwie odprawianym na stacji benzynowej, choć długo jeszcze żadnego węża nie zobaczy.
"Zbawienie na Sand Mountain" jest silnie przesiąknięte przeżyciami autora, któremu nie udało się zachować dziennikarskiego dystansu. Co tutaj akurat nie jest wadą - głęboka religijność i potrzeba odnalezienia swoich korzeni pozwala Covingtonowi na wejście do wspólnoty i wiarygodne odmalowanie jej praktyk. W tej książce nie znajdziecie osobnego rozdziału poświęconego historii ruchu, statystyk czy rozkładania dogmatów na części pierwsze. Covington decyduje się na zebranie opisów jednostkowych nabożeństw, rozmów i kazań. Kilka prostych cytatów z wiernych mówi więcej o tej półdzikiej sekcie niż szczegółowa historia rozwoju ich dogmatów.
Łatwo byłoby opisać ludzi od węży jako szurniętych rednecków, odpychających dziwolągów chlejących strychninę i wycierających pot z czoła grzechotnikami, których tylko krok dzieli od bycia statystami w horrorze klasy B o składaniu ofiar z ludzi. Na szczęście ten sensacyjniak Covingtonowi nie przeszedł przez myśl. Jakkolwiek autor ostatecznie zostaje na granicy dwóch światów i nieraz pozwala sobie na sarkastyczne mruknięcia, końcem końców zawsze opisuje ludzi od węży z szacunkiem. Zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jednocześnie zazdroszcząc wiary i zastanawiając się, czy nie właśnie na tym polega.
Wierzcie mi, nie jestem człowiekiem ani religijnym, ani uduchowionym. Może temat ujęty z chłodniejszego dystansu bardziej by mi podszedł (tym bardziej, że autorowi jednak zbyt dużo zdarza się gadać o sobie - jakkolwiek uważam jego personalny wątek za ważny element ilustrujący południową mentalność). Jednak "Zbawienie na Sand Mountain" ujmuje mnie tęsknotą za prawdziwą wiarą, próbami ocalenia swojej tożsamości i smutkiem, że to całe poświęcenie dążące do czegoś Więcej wciąż skażone jest przyziemnymi grzechami.
[Recenzja została po raz pierwszy (06.07.2018) opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]