Fantastyka w rosyjskim wydaniu. Zapowiada się porządna akcja z fabułą osadzoną w Moskwie dwóch światów: ludzi i istot magicznych. Czytelnik wejdzie do „…Drugiej Moskwy, ukrytej za murami czarów ochronnych, rzuconych przez jej mieszkańców – czarnoksiężników i wiedźmy”. Będzie rzeźnia, rąbanka, dużo militarnych atrakcji i najważniejsze – porządne potyczki z udziałem magii.
Jednak, jak to czasami bywa, na przejaskrawionych zapowiedziach i opisach można się nieźle przejechać. Jak się okazuje, między ładnymi zajawkami a właściwą treścią może być duża przepaść
Fabuła
Rzeczywistość współczesnej Moskwy jest od dawna niezmienna. Ludzie żyją i przemieszczają się po jej ulicach niezmiennie od wielu lat, we względnym spokoju. Nie jest to jednak pełny obraz miasta. Za kurtyną czarów maskujących istnieje społeczność istot magicznych skupionych wokół trzech Wielkich Domów, niejako regulujących jej ‘ustrój’. Każdy z Domów posiada źródło energii magicznej i na swój sposób reguluje do niej dostęp danej części społeczeństwa. Korzystanie z magii jest możliwe jedynie przy udziale tej energii, która w dodatku jest towarem drogim i deficytowym. Jak się można zatem spodziewać, nikt nie czaruje na prawo i lewo.
W tej rzeczywistości, w jednym z Wielkich Domów pojawia się z dawna oczekiwany wyjątkowy chłopiec – Zwiastun, którego celem jest zburzenie istniejącego porządku i ostateczne podporządkowanie sobie całego Świata. Chłopak ma niemałe zapędy i wali z ‘grubego działa’, m.in. organizując w centrum Moskwy pokaźny atak na pewien wieżowiec celem zdobycia źródła jednego z Domów. No i właściwie wokół tego źródła, kto i jak je zdobędzie, toczy się cała akcja. Wojny niestety nie użyczysz, jest tylko w tytule.
Jakby równolegle, toczy się wątek z Wiwisektorem, ale cały czas czuć, jakby był robiony na doczepkę. Tutaj też pojawia się drugi bohater, major Korniłow, „człowiek, który nie zaznał porażki”. Jednak, jak przystało na prawdziwego glinę, nie zajmuje się głównym śledztwem dotyczącym Wiwisektora, tylko biega po całym mieście i poszukuje sprawców ataku na wspomniany wieżowiec.
Do tego mamy twardziela-najemnika i zwykłego-chłopaka-z-miasta, którzy wplątują się w ten kocioł i mogliby pretendować do miana głównych bohaterów lepiej niż ci wyżej, ale widać autor miał inne plany.
Mały chaos
Fabuła książki rozgrywa się w przeciągu 7 dni. Czas i miejsce danego epizodu są oznaczone na początku każdego rozdziału. Mimo tego, czytając książkę nie czuje się jakiegoś chronologicznego porządku, szczególnie w poczynaniach Wiwisektora i Ziemowita gdzie pewne zdarzenia powinny współgrać, a jakoś nie chcą. Podobnie sprawa ma się z pewnymi elementami fabuły, w jednym przypadku trwają kilka minut, w innym prawie całą dobę (komunikacja między przedstawicielami Wielkich Domów).
Podobną tendencję widać w sposobie prowadzenia fabuły. Niektóre wątki są przesadnie rozwleczone, inne z kolei dzieją się stanowczo za szybko, chociaż zasługują na więcej uwagi. Tym sposobem, tej fantastyki, magii, i różnych stworów jest naprawdę mało. Można by zrobić kilka podmianek: doktora Zło na głównego bohatera, a reszta to armia zmutowanych krasnoludków plus dociekliwa Królewna Śnieżka. Naprawdę, nie byłoby dużej różnicy. Niby jest ta fantastyka po rosyjsku, ale bardziej jako ‘jakakolwiek’ otoczka dla wydarzeń niż z jakimś konkretniejszym zamiarem.
Wykonanie i oprawa graficzna
Wykonanie jakieś jest, ale niestety nie powala. Po pierwsze tragiczna objętość książki. Wolumin jest niemalże tak gruby jak „Siewca Wiatru” M. L. Kossakowskiej (przy tym samym formacie). Różnica polega na tym, że „Siewca …” ma ponad 650 stron, natomiast „Wojny …” ma ledwo ponad 500 stron. Jest to niestety jedna z kilku pozycji w mojej biblioteczce, które nie za dobrą jakość próbują nadrabiać objętością. Zdaje się, że ‘pompowanie książek’ jest więcej niż jednorazową akcją ze strony „Fabryki Słów”. Na objętości zabawa się nie kończy i na każdej stronie zobaczymy duuużo białej przestrzeni (większa interlinia). Tak więc, samego czytania nie jest za dużo i szybko skończoną lekturę nie należy pochopnie przypisywać lekkiemu stylowi pisania tegoż autora.
Oprawa graficzna też nie miała chyba wysokiego priorytetu, bo jest zrobiona od niechcenia. Jeśli widzicie karabin, czy to na okładce czy też na stronach książki – to jest cały czas ten sam obrazek, tylko nie wszędzie dokładnie wycięty. Podobnie łysy koleś – na pierwszych stronach pojawia się wycięty, ale razem z gałązkami, które na okładce są całym krzakiem (wg mnie, jakiś dzieciak w Photoshopie by to nawet wyczyścił). Nad krzywo wklejoną butelką Jima Beam’a, dziwnymi łapkami w beczce i dwukrotnym tytule książki na froncie okładki już się nie będę rozwodził. Ale jako ważny wniosek na przyszłość: po jakości składu i oprawy graficznej można ocenić względnie jakość samej treści książki.
Czy warto było?
Książka niestety zawędrowała do mnie bez dodatkowych przemyśleń i dywagacji. Uwidacznia się tutaj moja słabość do fantastyki w wykonaniu rosyjskich pisarzy. W konsekwencji tego i niejako z głodu rosyjskiej fantastyki sięgnąłem po książkę Wadima Panowa. Miałem nadzieję na kreację świata i rozwój fabuły na poziomie S. Łukjanienki, lub ogólnie książkę prezentującą poziom podobny do produkcji O. Diwowa, K. Yeskowa, W. Wasiliewa czy wspomnianego już S. Łukjanienki. Widocznie nie każdy rosyjski pisarz tworzący fantastykę musi być bardzo dobry.
Przy tym nie mówię, że książka sama w sobie jest zła. Co to, to nie. W moim odczuciu jest po prostu przeciętna. Specjalnie nie zaskakuje, i jest wiele rzeczy gdzie coś można było zrobić inaczej, lepiej. Jednakże na lekturę pociągową książka jest w sam raz. Sam tak ją czytałem – i nie zasnąłem :)