Moja radość sięga zenitu, albo i wyżej, bo po lekturze „Kosmosu” poczułam się lewitującą w przestrzeni zadowoloną czytelniczką. Takie książki to rzadkość, ale zacznę od początku, by składnie wszystko poukładać w miarę chronologicznie. W końcu na ziemi obowiązuje ład.
Hugo House (prawie, jak doktor House lecz od badań kosmicznych, a nie ciał ludzkich) został wskrzeszony (niemalże jak Jezus) przez zupełny przypadek. A wszystkiemu winna była teczka nr HB258001, której szukanie sprawiło natknięcie się na inną teczkę, a raczej zbiór dokumentów opatrzonych nazwą „Raporty złodzieja żon”. Mniemam, że gdyby nie ten opis, to owe dokumenty przepadłyby z kretesem, a tak poznajemy Hugo House, pracownika nieistniejącego już w ministerstwie departamentu kontaktu z obcymi, piastującego stanowisko kulturoznawcy. Jego praca polegała na badaniu obcych (kosmitów, co tu dużo mówić), obserwacji nieznanych planet pod kątem rozwoju cywilizacji i gatunku ludzkiego. Mądry człowiek? Wyjątkowy odkrywca? A może odważny naukowiec? Pewnie wszystkiego po trochu, acz – co należy szybko uściślić – w nikłym procencie też i lekki schizofrenik. I masz babo placek, a raczej planetę! Jak ów rozbiegany umysłowo badacz mógł latać w kosmos? - zapytasz. A ja odpowiem, a no mógł. I nawet latał, a każdą odbytą misję raportował (i to ręcznie!) w swoim ministerstwie. A że miał ciekawe i wyloty i perypetie na obcych planetach i do tego niebywałe wnioski, to było o czym raportować. Ludzkość szuka bowiem nowych miejsc do zaludnienia, powiem wręcz, do osadzenia i zapuszczenia korzeni, bo ziemia zaczyna być ciasna, zaśmiecona i coraz mniej zasobna. Ekspedycje Hugo House`a miały na celu odnalezienie dogodnych miejsc oraz „normalnych” jej mieszkańców, by móc wysłać tam homo sapiens. Jednak świat jest pełen dziwaków, i jak się okazuje – kosmos też.
Łukasz Motulewicz pisząc „Kosmos to nie jest miejsce dla poważnych ludzi” sam musiał być lekko niepoważny, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, gdyż pisanie takich opowiadań samoczynnie wymusza takie podejście. Z pewnością i prywatnie ma do siebie i życia roztropny dystans, a w sobie pielęgnuje małego chłopca. Opowiadania zawarte w tej niepozornej książce są nie dość, że abstrakcyjne, czasem nawet ciut nierealne, to do tego bawią. Wciągają – i to szybko. A siła grawitacji? Jaka siła? Tu brak jakichkolwiek racjonalności. Czytanie perypetii Hugo House`a sprawia, że twój umysł odbywa podróż około planetarną. Stajesz się badaczem w skafandrze, chodzisz po innych planetach, poznajesz innych ludzi, inne istoty, ba – nawiązujesz komunikację, próbujesz nawet... teleportacji. Te opowieści wywołują uśmiech, umysł dostaje wytchnienie, a ty odlatujesz. Ciało przestaje ważyć, lewitujesz.
Tak dobrze napisanych historii (o kosmosie i galaktykach) już dawno nie czytałam. Nie jestem miłośniczką fantastyki, jednak ta... ta jest fantastycznie kosmiczna, albo kosmicznie fantastyczna. Zwał, jak zwał, acz wniosek jest jeden – to świetnie napisana powieść. Do tego rysunki, o których muszę wspomnieć , ołówka Marii Sary Motulewicz, które sprawiają, że książką można się dodatkowo „otumanić”. Dosłownie. Hugo House pisał państwowe raporty, Łukasz Motulewicz pisał o nim – dodając od siebie szczyptę lekkości – a ja z radością przeczytałam te ostatnie. Trio, jakiego próżno szukać we wszechświecie. Trio między stronicowe, ba – powiem nawet międzyplanetarne, które nie wymaga ekspedycji naukowej.