Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy albo może zgrzytnęło, jak pumeks potarty o szybę, to zdanie ze wstępu lub przedmowy „Książka oparta na faktach. Powstała, aby pokazać, że nic nie jest czarno-białe”. Zwróciłem na to uwagę, bo to po prostu ewidentna bzdura. Być może, i tylko teoretycznie, dałoby się napisać książkę s-f, w której nic nie będzie czarno-białe, ale coś takiego nie jest możliwe w przypadku faktów.
W życiu można zaobserwować mnóstwo odcieni szarości, ale czasami, i wcale nie tak rzadko, coś bywa czarno-białe, zero-jedynkowe. „Zbrodnia to niesłychana. Pani zabija pana” – pamiętam chyba jeszcze z podstawówki. Więc albo go zabiła, albo nie – tak lub nie, czarne albo białe. Kwestie motywów, okoliczności, wymiaru kary i inne takie, są już kwestią wtórną.
Przekonanie, że nic nie jest czarno-białe razi zwłaszcza w połączeniu ze słowem „fakt”. Faktem jest, że dziś nie mam psa. Faktem jest, że była bitwa pod Lenino. Faktem jest, że zdałem maturę. Faktem jest, że Gierek był członkiem PZPR. Faktem jest… Wszystkie te fakty, oraz zapewne miliony innych, są właśnie zero-jedynkowe.
Skoro pani Katarzyna Bonda ma tak dziwaczne podejście do życia i faktów w tymże życiu, resztę książki musiałem czytać bardzo, bardzo ostrożnie. Więc trochę to trwało.
„Polskie morderczynie” napisane zostały bardzo schematycznie, a schemat każdego z czternastu rozdziałów jest zwykle taki sam i składa się z wypowiedzi sprawczyni lub współsprawczyni zabójstwa, i nie musi ona dotyczyć samej sprawy, bo bywa, że życia w ogóle, związków, dzieci, przekonań itd., następnie relacja autorki zbudowana na bazie akt sądowych – w tym kawałku pani Katarzyna Bonda prezentuje ustalenia śledczych lub sądu, ale także – nie wiem czy w pełni świadomie – okoliczności łagodzące i inne wyjaśnienia, i usprawiedliwienia.
Prosty język, nie za dużo treści na każdy przypadek/osobę/zdarzenie, więc na początku czytałem z zainteresowaniem. Jednak mniej więcej od połowy książki zaczęły stawać się te relacje stawać coraz bardziej nużące, właśnie dlatego, że takie schematyczne, powtarzalne i – w pewnym sensie – banalne.
Ryszard nawet się nie poruszył, był pijany i spał, kołdrą miał nakrytą także głowę. Danuta ściągnęła kołdrę i z całej siły uderzyła go w twarz. Przeklinała go, chciała się kłócić. Kiedy nadal nie reagował, ściągnęli go na podłogę i zaczęli bić. Robert bił go po twarzy kawałkiem płyty chodnikowej, którą wziął ze sobą po drodze. Danuta kopała go po genitaliach, a potem wzięła nóż i chciała je odciąć. Janina najpierw uderzyła go w głowę butelką, potem kaleczyła go odłamkiem szkła, a następnie zadawała ciosy nożem na oślep - w klatkę piersiową, ręce, brzuch. Potem wszyscy zaczęli po nim skakać. Janina i Robert stawali na jego klatce piersiowej i krtani. Janina kopała go obcasami szpilek po twarzy i klatce piersiowej*.
Parafrazując słowa starej piosenki, można byłoby napisać, że dziś prawdziwych morderczyń już nie ma – żadnej w ich działaniach finezji, poważnej tajemnicy, skomplikowanej intrygi, gry z organami ścigania. Jest za to wyraźny niedobór wykształcenia (z wyjątkiem lekarki pogotowia, atrakcyjnej Małgorzaty, która zabiła żonę swojego kochanka), wódka, chciwość, zemsta, przemoc i patologia domowa. Takie te zbrodnie… siermiężne.
---
* Katarzyna Bonda, „Polskie morderczynie”, wyd. Muza, 2013, s. 35.