Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "poza lecz i oddaja", znaleziono 159

Poznałem wielu wirtuozów milczenia, ale tylko jedna ciotka osiągnęła prawdziwe mistrzostwo. Określenie "ciotka" nie oddawało istoty rzeczy. Związki pokrewieństwa były odległe, zagmatwane, czasem cienkie jak nitka. Może nie było ich wcale. Honorowy tytuł przysługiwał osobie, z którą znano się od przedwojny. Każdy, kto pamiętał, stawał się rodziną mojej matki. Specjalistka od kamuflażu, z włosami farbowanymi na blond. Nie wyglądała na swoje lata. Po wojnie zatarła ślady. Przyjęła chrzest. Została katoliczką. Została ewangeliczką. Została wegetarianką (jeszcze się mówiło "jaroszką"). Chodziła do cerkwi. Wyjechała na drugi koniec Polski. Gdzieś w góry. Nad morze. Na ziemie odzyskane. Nie wiem, ale nawet teraz mam poczucie, że mówię za dużo, popełniam niewybaczalną zdradę.
Na przekór sobie, Will nie mógł się już powstrzymać. Odetchnął z prawdziwą ulgą. Halt i Crowley nie przegapili reakcji młodego podopiecznego.
Halt: Przecież nie myślałeś chyba, że rozważaliśmy twoją kandydaturę?
Will: Nie! Nie! Oczywiście, że nie!
Crowley: Cóż, gdybyśmy posłali tam ciebie, zapraszałbyś Skandian na kolację i sprzedawał w niewolę każdego, kto ci nie w smak. Ani myślę wyrażać zgody na coś takiego akurat w Norgate. Toż to strategiczny posterunek!
H: Prawdę rzekłszy, on nie sprzedał nikogo w niewolę. Lecz co do istoty sprawy przyznaję ci rację. Nie wolno się godzić, by on ludzi w niewolę oddawał za darmo.
C: Nie, zdecydowanie nie.
Dowódca Korpusu nie był już dłużej w stanie powstrzymywać szerokiego uśmiechu, który wyginał mu kąciki ust.
- Opisz mi kota - poprosił Morgo. - Wyobraź go sobie. Wszystkie twoje wspomnienia i skojarzenia z kotami.
Thors Provoni myślał o kotach. Wydawało się to nieszkodliwym zajęciem podczas tych sześciu dni, zanim wylądują na Ziemi.
- Upór - rzekł w końcu Morgo.
- Mój? Mówisz o mnie?
- Nie, mówię o kotach. I egocentryzm.
- Kot jest lojalny wobec swego pana - gniewnie rzekł Provoni. - Jednak okazuje to subtelnie. Na tym polega cała sprawa: kot nie oddaje się nikomu, jest już taki od milionów lat, a potem człowiekowi udaje się wybić szczelinę w tym jego pancerzu i kot ociera się o ciebie, siada ci na kolanach i mruczy. Tak więc z miłości do człowieka przełamuje dziedziczony genetycznie od dwóch milionów lat wzorzec postępowania. To dopiero zwycięstwo.
- Zakładając, że kot jest szczery - powiedział Morgo - a nie próbuje wyżebrać więcej jedzenia.
- Myślisz, że kot może być hipokrytą? - spytał Provoni. - Nigdy nie słyszałem, żeby kotom zarzucano hipokryzję. Prawdę mówiąc, przyczyną wielu krytycznych opinii o nich jest ich brutalna uczciwość: jeśli nie lubią swego pana, to mają go gdzieś i odchodzą do kogoś innego.
Przeglądam udzielających się, ale i tych tylko wpisanych na listę, cicho przycupniętych, obserwatorów życia inaczej.
Przy wymianie językowej wyskakuje mi zdjęcie mężczyzny w lustrzanych okularach lenonkach, w czarnym garniturze, wysokiego, muskularnego, opierającego się o czarny sportowy samochód. Skąd wiem, że sportowy? No, taki raczej pasuje do nonszalancko prezentującego go właściciela i chyba ten czerwony znaczek też. Szybko wyskakuję z wanny, łapię za ręcznik wciśnięty w wystającą już z pralki kupkę rzeczy do prania, przeskakuję ciężkimi susami, sadowiąc się całym ciężarem na kanapę. Klik, dodaj do znajomych. Lecę dalej po liście grupowiczów, klik – ciemnoskóry mężczyzna z gitarą na plecach. Wygląda na zadowolonego, ale gitara chyba na pokaz, zerwana struna wprowadza mały dysonans. Klik – mężczyzna na łódce w białej koszuli. Zazdroszczę wprawy z korzystania z żelazka, nie potrafię dostrzec choćby jednej linii zagniecenia, perfekcjonista, pedant, i do tego z równym przedziałkiem na czole. Klik – adwokat z Modeny, klik – profil greckiego Adonisa, mężczyzny o pociągłych, prostych rysach twarzy greckiego boga. Północ wybiła szybciej, niż zazwyczaj była skora. Na telefonie zmieniła się pierwsza cyfra daty. Postanawiam, że zacznę odmierzać ten czas, ostatni, w którym będę oddawać się wątpliwym przyjemnościom życia w wyimaginowanym świecie...
– Może zostanie pisarką? – Halina Rabkowska snuje plany co do przyszłości dziewczynki. Uśmiecha się zmęczonymi wargami, patrząc jak córka ssie nabrzmiały cycek.
– Nie. Gwiazdą popu – decyduje ojciec, gładząc wąsa. – Inni będą o niej pisać.
Matka śpiewa Dorotce kołysanki. Nieświadomie wdraża ją do przyszłego zawodu. Po karmieniu Dorotka zasypia. Od początku wyróżnia się muzykalnością.
Halina Rabkowska nosi Dorotkę na rękach tak długo, aż jej się odbije. Dorotka niekiedy ulewa. Jej śliniak trąci serwatką.
Matka zmienia Dorotce zasikane pieluchy i posypuje pudrem czerwone pachwiny. Zastanawia się, czy z takiej drobiny może wyrosnąć pisarka albo gwiazda popu.
Po urlopie macierzyńskim Halina Rabkowska wraca do pracy w sklepie obuwniczym. Kierowniczka jest wredna. Każe jej nosić pudła z magazynu. Dorotkę rodzice oddają do żłobka.
– Tylko niech pani na nią uważa – Halina Rabkowska zwraca się do opiekunki.
– Będzie gwiazdą popu – wyjaśnia ojciec.
– Albo pisarką – dodaje matka.
Jan Rabkowski kręci głową.
– Gwiazdą popu – upiera się.
– No chodź, ty nasza pisarko, gwiazdo popu – śmieje się opiekunka, biorąc przyszłą sławę na ręce.
Po wyjściu rodziców kładzie dziecko do łóżeczka i kończy kawę. Nie lubi wystygniętej.
Dowódca zmiany wstał bez słowa. Wiedział, że dalej będą gorsze rzeczy i to bynajmniej nie z dziedziny ortografii, czy stylistyki.
"Wszyscy oni dnia dzisiejszego postanowili targnąć się na żywot własny, co niniejszym uczynili"
- Cooooooooo?!!!
"Pięciu z nich zastrzeliło się z własnych kusz, w tym trzech za pierwszym razem nie wycelowało dobrze i musieli ponownie założyć bełty, by nimi się razić. A jeden to strzelił cztery razy zanim wycelował dobrze i się ubił.
(...) Jeden natomiast z obcokrajowców musiał czuć do siebie szczególny żal. Najpierw raził się z kuszy, chcąc pewnie ugodzić się w samo serce, ale nie wycelował dobrze, raniąc swą nogę od tyłu w łydkę. Następnie zaczął okładać się kolbą kuszy, a potem zadawał sobie siedemnaście ciosów własnym nożem, godząc w klatkę piersiową, ale głównie, właściwie to w plecy"
- W plecy (...) się raził?!!! Nożem?!!!
(...)" Następnie wyrwał z płatu pozłacaną sztachetę i dalejże się nią okładać okrutnie(...)"
"Następnie zawzięty okrutnie na swój żywioł samobójca wdrapał się na mur okalający park i skoczył na trawę oddając ducha"
- Bogowie (...) Przecież ten mur... Tfu!... murek ma raptem dwa łokcie wysokości! Jak to wdrapał i skoczył na... trawę? nie mogłeś pacanie napisać chociaż, że udeżył głową w jakiś korzeń?
- Tam nie ma korzenia.
Hylen po raz trzeci wyciągnął dłoń po sakiewkę. Dopiero potem opatrzył dokument własnym podpisem klnąc przy tym i złorzecząc.
- Następnym razem, półgłówku napisz, że korzeń był, ale go zbójcy ukradli...
W warstwie tematycznej interesuje mnie zmysłowa relacja damsko-męska. Nawet, jeśli na obrazach są tylko kobiety, atrybuty, którymi kobiety określają się wobec mężczyzny (takie jak pończochy, czy bielizna) sugerują obecność mężczyzny poza kadrem. Jest to dosyć męski punkt widzenia. Jest w tym jakiś element fascynacji lub obsesji, o którym trudno byłoby mi bliżej mówić. Jeśli chodzi o samą konwencję, to interesuje mnie znak wynikający z gestu malarskiego (znak wzięty z popkultury nie interesuje mnie w ogóle). Posługuję się bardzo ekstremalnymi, wręcz opozycyjnymi środkami wyrazu: biel i czerń, cienka ostra linia i płaska nieostra plama, elementy rzeczywistości bardzo precyzyjnie wyrysowane obok tylko zasugerowanych. Rozbijam oglądaną rzeczywistość na poszczególne elementy, tworząc ją z powrotem ze znaków, po swojemu. Jedne elementy wyciągam, przejaskrawiając i nadając im zupełnie nowe znaczenie, inne eliminuję lub pozbawiam pierwotnego znaczenia. W moim malarstwie plama nie jest środkiem podrzędnym wobec linii (nie ma tylko wypełniać linii), wręcz przeciwnie, jest środkiem niezależnym, który co prawda, czasami razem z linią buduje formę, ale najczęściej jest niezależna od niej. Bywa również, że plama konstruuje formę w opozycji do linii, na przekór jej sugestiom. Linia buduje ekspresję formy, nadając wizualne znaczenie obrazom. Linia pozwala mi przerysować rzeczywistość, oddawać emocjonalny charakter malowanych motywów. Plama i linia w moich obrazach ma względną niezależność. Ze środkami wyrazu w moim malarstwie jest trochę jak z instrumentami w jazzie. Każdy z instrumentów jest niezależny od innych, czasami się spotykają na jakimś temacie grając razem, po czym każdy gra własną linię melodyczną, żeby po jakimś czasie znowu się spotkać.
10 kwietnia 2010 roku doszło, według pierwszego tytułu (później „uładzonego") zamieszczonego wówczas w mediach, do „dekapitacji Polski". Czy Polska stała się tego dnia bezgłowym truchłem? Ktoś z rządzących powiedział, podsłuchany w głośnej aferze, że państwo nasze istnieje tylko teoretycznie. Powszechnie uznano to za przerysowanie. Pewną metaforę. Niesłusznie. Polska jest trupem. Ciałem bez głowy, które podtrzymywane jest przy życiu sztucznie. Bez głowy - czyli bez elity państwa. Ta rodzi się w długim, demokratycznym procesie, który po 10 kwietnia 2010 r. musiał rozpocząć się na nowo i albo zakończy się odzyskaniem przez Polskę prawdziwej niepodległości, albo tę wegetację brutalnie przerwie ktoś obcy. Smoleńsk nie był bowiem niczym nowym w naszej historii. Pozbawiono nas już wcześniej głowy w Katyniu - wiosną 1940 roku. Smoleńsk był i powtórką tamtych wydarzeń i symbolicznym przypomnieniem dla tych, którzy marzeń o wolnej Polsce wciąż jeszcze się nie pozbyli. Czy można w jakiś sposób przeciwdziałać kłamstwu? Tak - szukając prawdy. Próbując poznać swoją prawdziwą historię. Jest to przecież niezbędne, aby wiedzieć kim się jest. Moja tożsamość to historia mojego życia. Postępki czynione z dobrych i złych pobudek. Tożsamość narodu to jego historia. Jeśli jej obraz jest zafałszowany, to mamy fałszywą tożsamość. Nie znamy samych siebie. Nie wiemy kim jesteśmy. Dokąd idziemy, czego pragniemy. Oddajemy niefrasobliwie przyszłość swoją i swoich dzieci w obce, niekoniecznie troskliwe, ręce. To ciężkie zaburzenie świadomości. Żeby móc przezwyciężyć tę przypadłość musimy przede wszystkim poznać prawdę o sobie. Zadaniem tej książki jest nam w tym pomóc.
Polska Ludowa 1944-1956
Alternatywa dla Londynu i… Moskwy
Latem 1944 r., kiedy armie radzieckie wkraczały do Polski, stosunki między rządem emigracyjnym a ZSRR były krańcowo złe. Niezależnie od powodów i racji nic nie wskazywało na ich poprawę. Mocarstwa zachodnie nie kwapiły się do wyrazistego i stanowczego interweniowania w tej sprawie. Motywy takiej polityki są sporne. Nie wydaje się, aby wynikała ona ze słabości, złej informacji czy też jakiegoś zauroczenia Stalinem. Roosevelt był daleki od poczucia słabości, a Churchill należał do najlepszych znawców ZSRR i jego polityki. Jeśli pominąć propagandę i dyplomatyczne kurtuazje, to na podstawie źródeł rysuje się nie tyle uległość przywódców Zachodu, ile dość egoistyczna kalkulacja interesów państwowych. Chcieli wygrać wielką wojnę, minimalizując własne straty ludzkie. Potrzebowali sojusznika zdolnego ponieść niezbędne ofiary w wojnie lądowej. Nie było im obce myślenie w kategoriach wielkomocarstwowych i imperialnych. Dlatego uznawali zasadność pewnych postulatów Stalina, w szczególności w sprawie granicy na linii Curzona oraz „przyjaznych rządów” w państwach granicznych. W tych sprawach nie solidaryzowali się z polityką wschodnią polskiego rządu na wychodźstwie. Ponadto nie przewidywali zimnej wojny i jej konsekwencji. Ale czy mogli? W tej sytuacji powstanie ośrodka rządowego akceptowalnego dla ZSRR leżało w polskim interesie narodowym. Alternatywy rysowały się gorzej lub zupełnie źle – bezpośrednia radziecka administracja ziem polskich lub zarząd czysto powierniczy, ewentualnie nawet los republik nadbałtyckich. PKWN wchodził w pustkę geopolityczną i przynajmniej częściowo przywracał polską podmiotowość w grze międzynarodowej. Był tworem czysto emigracyjnym. Krajowa podziemna PPR nie miała praktycznie żadnego wpływu na decyzje organizacyjne i programowe PKWN, choć kilku jej przedstawicieli przerzuconych wcześniej przez front uczestniczyło w tych pracach. Właściwe kierownictwo PPR nie było nawet informowane. Decydował Stalin i emigracyjne środowisko komunistyczne, skupione wokół Centralnego Biura Komunistów Polski utworzonego na początku 1944 r. decyzją KC WKP(b). Oparcie polityczne i bazę kadrową PKWN stwarzały, z grubsza rzecz ujmując, dwie formacje. Decydująca rola przypadła kilkutysięcznej rzeszy komunistów polskich, dawnych członków KPP przebywających na emigracji w Związku Radzieckim, oraz – w wyzwolonej części kraju – również niezbyt licznym członkom PPR. Powracający z ZSRR byli kapepowcy cieszyli się największym zaufaniem władz radzieckich i mieli największe możliwości działania. W początkowym, tzw. lubelskim okresie wyzwolone ziemie polskie stanowiły bezpośrednie zaplecze frontu na głównym kierunku operacyjnym i siłą rzeczy najwięcej do powiedzenia miała radziecka administracja wojskowa. W miarę oddalania się frontu rosła samodzielność władz polskich.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl