Działo się ze mną coś niedobrego. Moja odporność wyraźnie spadła. Nie potrafiłem utrzymać koncentracji. Łatwe zadania przysparzały mi sporych problemów. Próbowałem wrócić do dnia, kiedy po raz ostatni miałem pełną kontrolę nad sobą. Jednak jak się okazało, pamięć również została zainfekowana. Zostało mi tylko jedno wyjście, udać się do znachora.
Od dłuższego czasu odrzucałem prośby zwierzchników o pokierowanie ekspedycją. Zwolniony ze służby chciałem nacieszyć się daną mi wolnością. Jednak listy pisane szmaragdowym atramentem wciąż lądowały w mojej skrzynce, a ja każdy z nich skrupulatnie czytałem. Tym razem zadanie zlecone przez Wielką Radę zdawało się nie być zbyt czasochłonne. Westchnąłem w duchu i uznałem, że dobrze będzie się trochę przewietrzyć...
Drużyna, którą miałem dowodzić odbyła już służbę przygotowawczą. Jak wyczytałem w aktach, chłopcy mieli za sobą kilka wspólnych wypraw i za każdym razem otrzymywali od zwierzchników najwyższe rekomendacje. To już coś o nich mówiło.
Obszar, który patrolowaliśmy nie należał do zbyt często uczęszczanych. Boczne odnogi zdążyły pozarastać krzakami, a schron dla strudzonych podróżą zdecydowanie miał za sobą swoje lata świetności. Wędrując między bukami i klonami naszła mnie myśl, że albo muszą być straszne braki w korpusie, skoro do tak prostych zadań powołują oficerów, albo autor listu nie był do końca szczery i ukrył przede mną prawdziwy cel misji. Co nie napawało mnie optymizmem, wręcz automatycznie wyostrzyło zmysły w poszukiwaniu nieznanego. Kompani, mało rozmowni, również wypatrywali między krzakami niespodziewanego zwrotu akcji.
Koniec końców dzisiaj nic się nie stało. W drodze powrotnej pozwoliłem sobie zostać kilka kroków za pozostałymi by ponownie nacieszyć się lasem. Przechodząc obok krzaków jeżyny poczułem delikatne łaskotanie w okolicach kostki. Poluzowałem sznurek podtrzymujący spód spodni i podwinąłem nogawkę. Już miałem ściągnąć buty w poszukiwaniu źródła alarmu, gdy nagle mięśnie się spięły, a ciało ogarnęło przytłaczające uczucie gorąca. Mech i młoda trawa zamortyzowały dźwięk upadającego bezwiednie ciała toteż żaden z moich towarzyszy nie odwrócił się by mi pomóc. Leżałem napięty niczym struna, coraz bardziej wytrzeszczając oczy. Błądziłem umysłem. Myśli przelatywały jak szalone, a rzeczywistość nabierała coraz dziwniejszych kształtów. W końcu resztkami sił udało mi się wydobyć z gardła jęk, który zwrócił uwagę pozostałych. Podbiegli do mnie, lecz nikt nie zareagował. Żaden z nich nie spotkał się z czymś takim, zaskoczeni sytuacją stali jak słupy soli.
Pierwszy raz w życiu ktoś był świadkiem jak Vuko pada i jest bezradny.
Atak zniknął tak nagle jak się pojawił. W ciągu kilku sekund odzyskałem kontrolę nad sobą, wstałem dysząc ciężko i patrzyłem na przerażone twarze kompanów. Wróciło czucie, zmysły zaczęły ponownie odbierać bodźce, a w głowie rozpoczął się proces poszukiwania odpowiedzi na pytanie: “Co mi się stało?”.
- Vuko, twoja dłoń - Sentu zakrył usta dłońmi.
- Nic mi nie jest. - Odpowiedziałem nie patrząc mu w oczy, jak to mam w zwyczaju. Było mi wstyd, że stałem się najsłabszym ogniwem… i to rozgałęzienie na dłoni… zajęło całą moją uwagę. Jednego byłem pewien, nie wyglądało to zbyt dobrze.
- Potrzebujesz odpoczynku? - Morak spytał prosto z mostu. Nie byłem zdziwiony, w końcu jest najbardziej doświadczony z zespołu.
Zaparłem się w sobie, podniosłem głowę i patrząc przed siebie odparłem dumnym głosem. - Robi się późno, wracajmy. - Spojrzałem na Moraka wymownym wzrokiem w celu potwierdzenia, że wszystko ze mną w porządku. Byłem pewien, że wszystko zostanie skrupulatnie spisane w raporcie, po którym zostanę odprawiony na szereg zabiegów mających na celu wyjaśnić tę anomalię.
***
Ledwo dowlokłem swoje ciało na czwarte piętro świeżo wyremontowanej kamienicy. Jedno zdanie tłukło się ciągle w mojej głowie, gdy dzielnie unosiłem stopę o każdy centymetr w górę - Totalny brak sił. Walczyłem o pojedyncze schodki, by w końcu, po nieznośnych mękach, dotrzeć do pokoju znachora.
Zazwyczaj kulturalnie pukam, lecz tym razem pchnąłem drzwi i wtoczyłem się do środka. Pokonując ledwie parę metrów padłem na drewnianą podłogę, a mój umysł usprawiedliwił to grubiańskie zachowanie nie dającym się okiełznać bólem i otępieniem. Niewyraźna sylwetka zerwała się zza biurka i pobiegła w moją stronę.
- Halo?! Co się panu stało?! Halo słyszy mnie pan? Proszę się do mnie odee… - chwycił mnie za bezwładne ramię, by pojąć co się ze mną dzieje - Vuko? - Na jego twarzy malowała się mieszanka zdziwienia i przerażenia. - O wszyscy martwi na raz?! W coś ty się wpakował chłopie?
Były to ostatnie słowa, które mój umysł zarejestrował zanim odpłynął gondolą w stronę czarnej nicości. Nie bałem się… Temu człowiekowi powierzyłbym swoje życie… z resztą, nie miałem innego wyjścia.
***
Pięć dni później…
Znad połówek mrugały do mnie wielkie oczy.
- Może szklaneczki whiskey? - Jego zęby, jak na znachora, były w opłakanym stanie.
Zdołałem tylko wyszeptać - Wody.
Starzec spojrzał w stronę okna, przechylił się i szarpnął za zasłonę wpuszczając promienie słoneczne do gabinetu. Gdy mój wzrok już przywyknął do światła, zacząłem badać otoczenie, w którym się znajdowałem. Z sufitu zwisał sprzęt przypominający ogromną soczewkę, Wokół stojącej lampy w prawym rogu piętrzył się stos grubych woluminów, których od lat nikt nie przeglądał. - Czyżby znachor posiadł już zawartą w nich wiedzę? - Po prawej stronie na biurku leżały przewrócone fiolki z kolorowymi substancjami o różnej gęstości. Puste klatki, graty i urządzenia, których nazwy nie są mi znane leżały pod ścianą w porządku znanym tylko właścicielowi. Podłoga była raczej niewidoczna, przykryta resztkami po eksperymentach. Odwróciłem głowę i przymknąłem oczy. Jest dokładnie tak jak zapamiętałem.
- Leżysz tak w bezruchu od pięciu dni. - Zaczął - Od jak dawna masz to znamię? - Spytał jednocześnie chwytając mocno dłoń. Z lekką obawą zaczął ją oglądać i ostukiwać.
- Będzie ze cztery dni przed tym, jak do ciebie wpadłem. - Miałem spore problemy z pamięcią.
- Zostałeś ukąszony przez niebezpieczne stworzonko znane środowisku naukowemu pod nazwą Ixoderus Ricinus, który był w tym przypadku nosicielem rzadkiej bakterii Borrelia Burgdorferi. Twój organizm, Vuko, próbuje sam sobie z nim poradzić, ale tym razem nie obejdzie się bez mojej pomocy. - Spojrzał mi w oczy. - Musisz tu zostać na dłużej. Ktoś wie, że tu jesteś?
Rzuciłem mu wymowne spojrzenie. - Jak zawsze… nikt
- Dziękuję, jesteś moim najwierniejszym obiektem… Khm… pacjentem… - Szarpnął nerwową za siwą brodę. - Jako twój opiekun muszę cię poinformować z obowiązku, że w trakcie leczenia będziesz wielokrotnie zmagał się z odrzuceniem przyjmowanych leków. Na razie odpoczywaj… - Zakończył enigmatycznie.
- Myślę, że jesteś gotowy. Mam nadzieję, że długo Cię nie zobaczę.
- I ja również na to liczę. Nasze drogi w tym miejscu się rozchodzą.
To z pozoru głupie pożegnanie, sobie znaną mocą, sprawiało, że naprawdę przez większość czasu czułem się świetnie i nie korzystałem z usług nadwornych uzdrowicieli.
Zszedłem po schodach, nałożyłam okulary chroniące przed agresywnym słońcem i ruszyłem środkiem ulicy. Miasteczko było wymarłe, nikogo nie spotkałem na chodniku. Co kilka kroków widziałem jedynie głowy nieśmiało wpatrujące się we mnie z okiennic. Przypomniały mi się wtedy słowa znachora: “Vuko, niewielu przeżyło atak Ixoderusa, jeszcze mniej poruszało się o własnych siłach”.
Wygląda na to, że stałem się wyjątkowy. I oni o tym wiedzieli. Pewnie napiszą o mnie książki.
Kto by pomyślał...
Trzy staje dalej…
- Naczelniku, można?
- Czego? – Dowódca odpowiedział wciąż grzebiąc w papierach.
- Bo jest sprawa… jemu jakby się polepszyło…
- Słucham?! – Nooosz… Miałeś tylko jedno zadanie! – Tradycyjny wazon z wieków wcześniejszych nie przetrwał uderzenia o podłogę. - I co?! Musiałeś to spieprzyć! Jak mu się udało z tego wyjść?
- Nie mam póki co żadnych tropów..
- Zejdź mi z oczu! I nie wracaj, póki nie dowiesz się czegoś konkretnego! Won!
PS: Pewnego razu spotkałem śmieszną gromadkę, która cały czas wykrzykiwała w eter Vuko Valgo i do przodu! Vuko Valgo i do przodu! Jak sobie teraz o tym pomyślę, to mieli całkowitą rację.