Witajcie ;) Od kiedy czytam książki, widząc pewne słowa, nasuwają mi się obrazy.
Drażni mnie gdy autorzy nadużywają słowa "chichotał" w przypadku ważnych osobistości, słowo "obrzydliwe" powoduje grymas na mojej twarzy, a z kolei "warknął" sprawia, że wyobraźnia podsuwa mi wyraz twarzy głównego bohatera.
Też tak macie? Jakie słowa budzą wasze zażenowanie, a jakie sprawiają, że chce wam się śmiać?
słowo, które wzbudza u mnie śmiech to "aczkolwiek" używane w nadmiarze. ;) Kojarzy mi się tylko z wypracowaniami, w których liczą się zapisane linijki (lepiej napisać "aczkolwiek" niż "ale") Poniekąd irytuje mnie słowo a raczej zestawienie słów "ale, to było żałosne", "to była prawdziwa masakra" kojarzy mi się to od razu z "dziećmi neo"
Dla mnie takimi słowami są: piasek - wiadomo plaża itd. po prostu rzuca się w oczy. Tak samo Egipt. Jak przeczytam "archeologia" to przed oczami mam pustynię.
A denerwuje mnie używane w nadmiarze "że". Od razu włącza mi się jakieś światełko w głowie. Czy chociaż jednego nie można było zamienić na "iż"?
Czytając rzadko zwracam uwagę na pojedyncze słowa. W tresci najczesciej drażnią mnie nadmierne zdobienia, takie przelukrowanie :-), np. W porannym złotym blsku Słonca, rosa pobłyskiwała kryształkami przezroczystych łez, tworząc na soczyście zielonej trawie kobierzec skrzących diamentów.... Od czegoś takiego od razu mnie mdli.
W życiu codziennym za to mnóstwo wrazów działa na mnie drażniąco, włos mi się jeży jak słyszę, "wziąść", "kupywać", "poszłem", "włańczać", "w kazdym bądz razie", "żeśmy", czy też "pisze" zamiast jest napisane.. Drażni mnie nadmierne używanie słowa "dokładnie" i "w gruncie rzeczy" Staram się mówić i pisać poprawnie, tez różnie z tym bywa ;-), ale jak czyta się takie wytwory w prasie czy nie daj bóg w książkach to jest już to troga.
Jest sporo takich wyrazów... Czytając jakąś książkę, poważną, opartą na faktach, drażnią mnie zdrobnienia wyrazów, które dziwnie brzmią w takiej wersji, ponieważ na ogół nie powinno się ich zdrabniać. Dziwią mnie także przekleństwa w książkach dla młodzieży, ja rozumiem, że świat do realnego świata musi się dopasować, lecz nie przesadzajmy. Młodzież czyta i czuje się bezkarna, "bo tak było w książce".
@Adelia, racja. Kiedyś czytałam książkę o 13-latkach bodajże i co chwilę mówiły o piciu alkoholu... Z pojedynczych słów raczej nie przypominam sobie niczego. @blackmoth, a ja lubię słowo "warknął" :P
A mnie wyraz "przedsięwziąć" od razu przypomina skecz kabaretu Hrabi. I tak jak Natulę denerwuje mnie używanie "pisze" zamiast "jest napisane", oraz "kupywać" zamiast "kupować". A wyrazem, który mi się miło kojarzy jest "kaflowy", nie wiem dlaczego, ale jak w opisach czytam o kaflowych piecach i łazienkach wyłożonych kafelkami to mi się to pozytywnie kojarzy.
@jamie - kaflowy kojarzy mi się głównie z meczem Quiditcha. ;D
Nie cierpię przymiotników, które pasują do wszystkiego (ich siedlisko to komentarze do zdjęć...). "Słodki", "fajny". Nie lepiej się wysilić? Uroczy, klimatyczny, wybitny, rewelacyjny, bajeczny.
Mnie zawsze w powieściach irytowały wulgarne i dosłowne opisy stosunków damsko-męskich, które od zarania dziejów były tematem pięknie opiewanym w licznych eposach i poematach. Zamiast silić się na pornograficzno-rynsztokowy bełkot można łóżkowe "przygody" bohaterów subtelnie zasugerować zdmuchnięciem świecy lub opisem wszystkiego wokół kochanków oprócz nich samych. Doskonale do tego tematu podeszli m.in. Umberto Eco ("Imię Róży" - cytaty z pieśni nad pieśniami) oraz Andrzej Sapkowski ("Narrenturm" - cytaty z Biblii i pieśni średniowiecznych). W ogóle niepotrzebne wulgaryzmy zniechęcają do niektórych powieści, a jedynie archaiczne słowiańskie przekleństwa używane przez np. Komudę i Sapkowskiego są ciekawe i wzbudzają u mnie salwy śmiechu (choćby piosenka o garbarzach i szewcach w "Narrenturmie"). Kolejną sprawą jest dramat translacji i translatorów. Większość angielskich książek tłumaczonych na nasz język traci "coś" ze swego pierwotnego piękna a naszemu, pięknemu i wspaniałemu przecież, językowi, niestety daleko do rozbudowanego niebotycznie języka Shakespeare'a.
@Maynard - widzę, że masz dużą styczność z językiem angielskim? :)
Chciałabym tak umieć angielski, by móc czytać niektóre książki jako oryginały. "Harry Potter and Deathly Hallows" - marzenie :) Niestety nie mam w sobie tyle samozaparcia i cierpliwości.
A wracając do słów, przypomniała mi się książka Grażyny Bąkiewicz (jeśli się nie mylę) - "O melba". Mama bohaterki opowiadała córce, że wraz z siostrą nie stosowała brzydkich słów. Zamiast nich, każda wybrała sobie własne "przekleństwo". Jedna korzystała w takich sytuacjach z wyrazu "belzebub", druga właśnie z "melby". Swoją drogą, komicznie musiało to wyglądać. - "Ty belzebubie!" - "Ale z ciebie MELBA!"
@blackmoth, uczę angielskiego od siedmiu lat, z zamiłowania tłumacze teksty. W oryginale jednak czytam rzadko, ale to swoisty paradoks, ponieważ czytając oryginalne wersje książek zawsze rozumie się z 80% a reszta to intuicja i skojarzenia. Ja lubię wyciskać z książek wszystkie soki i pożerać je 100%, rokoszując się słowem pisanym - dlatego czekam na wersje polskie.
Swoją drogą cześć twojej ksywki - MOTH to świetne, angielskie słówko.
MELBA z tego co wojaże to nazwa niezwykle popularnego w czasach PRL'u deseru z lodami i owocami.
Czytając wersje polskie, tłumaczone, wyciskamy sok z książek, tyle że z konserwantami, bo przecież ktoś już odjął to 20%, tłumacząc ją na jęz. polski :). Chociaż, może nie całe, bo tłumacze jednak znają się na językach bardziej, niż np. ja.
Dziękuję Ci bardzo :) Mam taki nick również na innym serwerze, więc dlatego tutaj użyłam również jego. Dopiero niedawno zauważyłam, że tutaj pasuje on bardziej, bo przecież moth - to ćma, a także mól.
Odnośnie tłumaczeń - podzielam zdanie blackmoth. Tłumacz też nie odda w 100% oryginału - może być lepiej, a może gorzej.
Kiedyś czytałem dyskusje na temat różnych tłumaczeń, np. "Władcy pierścieni" Tolkiena, czy też "Diuny", Herberta. Zdania oczywiście podzielone, a przytaczane różnice w tłumaczeniu były spore.
Przemku, pisałem o tym pracę magisterską. Tolkien:Tłumaczenie Skibniewskiej kontra Łozińskiego a wszystko w odniesieniu do oryginału. Miałem z tego kupę radości a pracę napisałem prawie rok przed terminem. W ogóle kwestie tłumaczeń to zupełnie inna bajka. Studiowałem to więc już nie chcę mi się o tym pisać, ale tak naprawdę warto zapoznać się z oryginałem i przekładem, wtedy ma się wyrobione zdanie. No chyba, że nie znamy języka oryginału.
No to sam najlepiej znasz problem ;) dlatego uważam, że nie ma się co przejmować, tym że nie zrozumie się 20% ;) Zawsze można czytać kilka razy i odkrywać książkę na nowo :)
Zgodzę się z Przemkiem :) Maynard - Tobie gratuluję pewnie perfekcyjnie opanowanego języka.
Co do kolorowych słów... Przypomniała mi się książka z wakacji. "Miasto Śniących Książek" to powieść niemieckiego pisarza Waltera Moersa. Sam autor twierdzi, że przetłumaczył książkę z języka camońskiego i w rzeczywistości jej twórcą jest Hildegunst Rzeźbiarz Mostów (to polskie tłumaczenie nazwiska). No, ale przejdźmy do rzeczy. Moers używa dziwnego wyrazu... mianowicie "knoflnąć zębami". Redakcja tłumaczy to jako pewien wyraz uznania.
Słyszałem o książkach pana Moersa, niestety nie ma ich w mojej bibliotece. Nie wiem, czy warto kupić, bo cenowo to raczej drogie pozycje. Z tego co się orientuję, "Miasto Śniących Książek" jest pełne ciekawych słów i zwrotów, niczym "Alicja w krainie czarów", a jest to gratka dla tłumaczy. Mniam!
Nie wiem, po ile stoi "Miasto Śniących Książek", ale to tom warty przeczytania. Dość gruby, powiedziałabym, że nawet bardzo :P Książkę polecam, jest strasznie ciekawa :).