Louise Allen jaką znam i lubię. Nieszablonowy motyw i więcej niż dobre wykonanie.
Raniony w bitwie pod Tuluzą Ross Brandon wraca do Anglii, by objąć rodzinną schedę.
W ostatnim porywie bohaterstwa ratuje przed utonięciem pewnego chłopca, sam nieomal tracąc życie. Nad okaleczonym śmiałkiem opiekę roztacza Meg Halgate, która przekonująco podaje się za żonę majora. Dla Meg ta mistyfikacja jest jedynym sposobem, by wrócić do domu. Dla Brandona - Meg staje się kotwicą i światełkiem w tunelu. Proponuje jej posadę wpierw swojej kochanki a następnie ochmistrzyni, by móc zatrzymać ją przy sobie dłużej. Ale jak związać się z wdową Halgate, która - jak się okazuje - nie jest ani wdową, ani nie nazywa się Halgate?
"Anioł miłosierdzia" ma w sobie to "coś" co sprawia, że wracam do niego często i z przyjemnością. To dobry, wręcz: bardzo dobry romans z duszą i charakterem.
Opracowanie redakcyjne książki to insza inszość i wcale dobre nie jest. Jednakowoż to Allen, a ona potrafi(ła) wyprawiać takie czary, że jej książki czyta(ło) się bez wypuszczania z ręki a redaktorskie niedoróbki - choć widoczne - da się przegryźć i giną gdzieś w tłumie.
O, tak, lubię ten romans. Nawet bardzo.