Tak się zastanawiałam jeszcze przed sięgnięciem po książkę Bondy skąd w jej dorobku same takie opasłe tomy. W zasadzie każdy tytuł jest cegłówką, choć nie koniecznie zwartą, jak się okazało po pierwszym spotkaniu z "Dziewiątą runą". Rozdziały krótkie, co jakiś czas przenoszące czytelnika z akcją w inny punkt rzeczywistości. Niestety obfitość słów zapełniająca setki stron nie daje jeszcze pewności, że to będzie świetna powieść kryminalna. A znajdzie się tutaj trochę tego na "nie".
Co mnie uderzyło po przeczytaniu? Najbardziej to wprowadzony motyw profilera. Jeszcze błądząc w treści nie zastanawiamy się az tak mocno po co w fabule znalazła się taka postać, ale już na finiszu ta myśl uparcie powraca. Przypuszczam, że Hubert Meyer jest potrzebny jako niedościgły wzór w swoim fachu do całego cyklu, a w pierwszej części następuję dopiero zapoznanie z bohaterem. I choć jest to solidnie skonstruowana postać to wydaje sie w tej części być zbędny przy jakichkolwiek działaniach śledczych. Jego sposób analizowania nie jest najwyższych lotów. Może to pierwszy profiler w kraju, ale ja miałam już do czynienia z wieloma z różnych stron świata i mam wyrobioną opinię na temat sposobu ich działania na kartach powieści. Do tego sam sprawca hmm.. trzeba przemilczeć, bo za dużo się wyda, jednak dla mnie to kolejne rozczarowane.
Inna kwestia to sposób przedstawienia miejsca akcji oraz tamtejszej społeczności. Nie będę podważać, iż tak rzeczywiście jest na wielu wsiach, ale bardzo drażnił mnie momentami ten siermiężny opis ludzkiej mentalności, jakby autorka czerpała z pozytywistycznych lektur. Tutaj szczęśliwie sytuacje ratuje Eugeniusz Kula. Polubiłam postać podkomisarza.
Niestety, same dialogi wypadają sztucznie. Niech będzie, że to wina małego wyrobienia, bo "Dziewiąta runa" jest dla Bondy debiutancka. Krótkie rozdziały może i dają wrażenie, że fabuła przyspiesza, ale jednocześnie tnie akcje na kawałeczki i dostajemy szczyptę tego, kawałeczek tamtego, a przy okazji wybijamy sie z rytmu. Co nie znaczy, że wszystko umyka czytelnikowi, bo pewne rozdziały były tam zbędnym wypychaniem treści. Najlepszą konstrukcją odznaczają się te fragmenty, które stanowią dziennik Niny. I głownie dlatego książę dokończyłam, inaczej chyba fabuła nie zatrzymała by mnie do tego stopnia przy sobie, by męczyć się z elementami, które tak bardzo uwierają. Za wiele tu banalnych rozwiązań. Może w dalszych częściach jest za co chwalić pisarstwo autorki, ale przy tej pozycji dostrzega się zbyt wiele niedociągnięć, co nie zachęca do kontynuacji.
Lekturę można przeczytać szybko, bądź tak jak ja, wymęczyć przez kilka dni.