„Efekt Grahama” już od samego początku miała u mnie fory. Po pierwsze, to książka Elle Kennedy, a romanse sportowe spod jej pióra chłonę jak gąbka wodę. Po drugie, ta powieść ma prawie 600 stron! Uwielbiam takie objętości, a w przypadku tej śmiem rzec, że to i tak było mało, bo historia Gigi i Luke’a mogłaby się dalej ciągnąć.
Ta dwójka poznała się już jakiś czas temu. Już od pierwszych wspólnie spędzonych chwil było miedzy nimi wiele niewypowiedzianych kwestii i niezaprzeczalna chemia. Wchodzą oni w pewien układ, dający korzyści dl obu stron: Gigi ma stać się jeszcze lepszą hokeistką, pracować pod jego okiem nas swoimi słabszymi punktami, a Ryder ma zyskać w oczach jej ojca.
Rozwój ich znajomosci miał idealne tempo, liczne czule gesty nieustannie podkreślały fakt, iż ta znajomość to coś więcej. Ale dla mnie w tej historii to nie romans był najlepszy, tylko motyw odnalezienia siebie, szczególnie u Luke’a. Miałam wrażenie, że był odrobine zagubiony w swoim życiu. Przeszłość odbiła się na nim, poniekąd ukształtowała i odbiła znamię na długie lata. Zasłaniając się za płaszczykiem gbura wiele rzeczy przeżywał, miał dobre serce, skore do pomocy. Cechowała go wytrwałość, cierpliwość, a ta druga pękała tylko w skrajnych przypadkach, co kartki powieści idealni obrazują.
Kreacja Gigi żyjącej w cieniu sławnego ojca była również na wysokim poziomie. Autorka idealnie oddała niesprawiedliwości, które napotykały po drodze ...