Ciężki to był orzech do zgryzienia, a właściwie gula do przełknięcia…
Tą „gulą” spokojnie mogą nazwać rozczarowanie, jakie kierowało mną podczas czytania tej szmiry.
Patrzę na okładkę i przecieram oczy ze zdumienia, czy na pewno to napisała jedna z moich ulubionych pisarek?
Jestem wściekła, rozżalona i poirytowana całą historią, która bardziej się nadawała na tani romans, aniżeli fabułę do powieści.
Rzygać mi się chciało, jak autorka próbowała wraz z bohaterką wcisnąć kit, że zdrada jest dowodem na wielką miłość i (tu uwaga!), a mimo to dodatkowo można kochać jeszcze swojego partnera!
Miałam dosyć użalania się nad sobą Jane, która była niczym widmo-bohater, by ciągle rozczarowywać swoją niemądrą córkę Rebekę.
Po wyżej uszu miałam też historii o wielorybach. Przez tę obsesję Oliviera, sama mogę zapałać awersją do tych ssaków.
Rebeka, a niby to takie dojrzałe stworzenie. Nie widziałam w niej nic dorosłego.
Mam pretensję do Picoult, że stworzyła charaktery, które nawet się nie dało lubić. Mało tego, nawet nie można było współczuć chociaż jednej stronie z kryzysowego małżeństwa, bo według mnie oboje są siebie warci. A na kłamstwie szczęścia nie można zbudować.
I nie potrzebuję żadnego tytułu naukowego, aby to wiedzieć.
Być może ta historia miała nas zasmucić, ale mnie wyprowadzała tylko z równowagi.
I jeszcze ta chronologia, która była wielkim chaosem. Czytasz wydarzenia z różnego punktu widzenia, w zależności od bohaterów, by wałkować to co najmniej kilka razy. Czytasz ciągle to samo!
Miałam ochotę wywalić tę książkę, ale szanuję nawet takiego gniota, chociażby ze względu na wykorzystanie drzew.
Jeśli zastanawiasz się, czy wydać pieniądze na tę książkę, zachowaj je lepiej w kieszeni. Jeśli chcesz wypożyczyć, bo przecież „literatura pani Picoult jest taka rewelacyjna” omiń tę pozycję na półce i lepiej zabierz się za coś innego. Może wtedy ominiesz rozczarowania w postaci tego ponad pięćset stronicowego ścierwa.