Książka nie tylko dla wielbicieli Becketta, ale może właśnie dla tych, którzy mają o nim wyłącznie elementarną wiedzę i do których i ja się zaliczam.
Co mnie zrazu zaskoczyło – powieść jest oparta dokładnie na tym samym pomyśle, co „Madame”. Bohater poznaje obiekt fascynacji, następnie robi co może, by się do niego zbliżyć, a przy okazji opowiada o sobie.
Moim skromnym zdaniem, ten pomysł dużo lepiej sprawdza się właśnie w „Godocie…”, przede wszystkim dlatego, że w tytułowej Madame niewiele było do odkrywania, ot była tylko pretekstem, lustrem w kunsztownej ramie, w którym mogła się przeglądać (pardon my French) „zajebistość” narratora…
Samuel Beckett to zupełnie inna para kaloszy. Choć oczywiście Libera nie da się tak łatwo usunąć w jego cień.
Dlaczego wystarczy jedynie elementarna znajomość twórczości Becketta, żeby w tę książkę wsiąknąć? Wprowadzając nas krok po kroku, rok po roku, w intelektualną przygodę swojego życia, jaką było poznawanie twórczości Becketta, autor pozwala sobie towarzyszyć i podobnie stopniowo go odkrywać. Jego analizy dzieł posępnego Irlandczyka są ujmująco przystępne (choć może czasami zbyt szczegółowe). A poza wszystkim, jest to po prostu dobra powieść z najważniejszymi filozoficznymi pytaniami w tle.
Po takiej lekturze pozostaje tylko sprawdzić, jak Beckett wygląda współcześnie na deskach teatru.