Po pierwsze primo spójrzcie na okładkę - grafik płakał bez wątpienia, no chyba, że był pod wpływem substancji. Na szczęście nic mnie w oczy nie kłuło, bo przesłuchałam powieści w wersji audio.
Jest to książka laureatka nagrody Hugo z roku 1961, z gatunku postapokaliptycznego sf. Miałam nadzieję, że tym razem będę bardziej usatysfakcjonowana niż w przypadku "Problemu trzech ciał". Większość akcji toczy się w męskim klasztorze, ocalałym po wojnie atomowej, w którym mnisi pieczołowicie zachowują i kopiują pozostałości kultury pisanej ludzkości sprzed jej upadku. Zakonnicy płynnie posługują się łaciną, z językiem angielskim mają zaś olbrzymie problemy (a rzecz dzieje się gdzieś w Teksasie). To akurat mi mocno zgrzytało. Równie naciągane wydał mi się zupełny odwrót od takich prostych zdobyczy cywilizacji jak pismo. Złość wobec naukowców, którzy stworzyli broń atomową, ludzie przenieśli na wszystkich w miarę wykształconych ludzi doprowadziwszy do powszechnego analfabetyzmu i cofnięcia się w rozwoju technicznym do czasów średniowiecza. Rozumowanie mnichów było podobnie uproszczone, skłonne do wiary w przesądy, delikatnie mówiąc nieskomplikowane intelektualnie. Mamy w książce mnóstwo rozważań para-teologicznych, obrządków jak z Watykanu przedsoborowego, za to atmosfery zagłady jak na lekarstwo. Z upływem wieków i tysiącleci stopniowo cywilizacja ludzka znów dochodzi do momentu kiedy dostępna jest broń masowej zagłady. Historia się powtarza, musi się powtórzyć. Dość autentycznie brzmią sceny o obozie medycznym dla ofiar choroby popromiennej i dysputa między przeorem a lekarzem o eutanazji. Natomiast wizja mnichów w kosmosie otwierających nową placówkę na orbicie, by w ten sposób uratować przed zagładą kościół katolicki, otarła się zbyt blisko o absurd. Bóg by się uśmiał.
Podsumowując - powieść może się podobać bardziej amatorom książek o średniowieczu niż science-fiction. Nie wiem, czy się zestarzała, czy do mnie nie przemówiła, skończyłam ją rozczarowana.