Przeżywanie "bardziej" i "głębiej" najwidoczniej od wieków było potępiane. Trzy bohaterki Kobiety w lustrze dzielą wieki. Jednak ich historie się splatają, choćby przez sam fakt osobistego, emocjonalnego buntu. "Nie, nie chcę się podporządkować. Nie czuję tego. To nie jestem ja".
Każda z kobiet ma coś z bohaterki romantycznej, cierpiącej katusze własnego niespełnienia. Do momentu, w którym je poznajemy, żyły w sposób bierny, poddany swojej sytuacji życiowej, odgrywały napisane dla nich role. Lecz w życiu każdej z nich następuje przełom, który je odblokowuje. Zaczynają widzieć nowe drogi, poznają siebie i swoje pragnienia, są bardziej świadome. Zaprzyjaźniają się ze swoimi wnętrzami i czerpią z tego nieznane dotąd doświadczenia. Jednakże środowisko, w którym się obracają, nie potrafi zaakceptować ich prawdziwej natury. Ludzie traktują ich zachowanie jako defekt.
Kobietę w lustrze czytało mi się świetnie. Co nie znaczy, że będę wychwalać każdy jej szczegół. Znacie już pewnie moją niechęć do narracji trzecioosobowej... Zastosowanie jej w przypadku fragmentów o Anny brzmiało niesamowicie sztucznie i bezbarwnie. Natomiast w historii Anne już o wiele bardziej pasowało. Jej poczucie przynależności do natury, pragnienie bycia z nią jednością przemówiło do mnie na swoim poetyckim poziomie. Jednak to i tak opowieść Hanny, zapisana w formie listów, zrobiła na mnie największe wrażenie. Była pełnokrwista i odczuwalna, co pozwoliło także zbudować solidną bohaterkę, z którą mogłam przeżywać każdy kolejny życiowy krok.
Czy nie jest tak, że każdy z nas mógłby bez większego problemu odnaleźć cząstkę siebie w, skądinąd połączonych członem "ann", Anne, Hannie i Anny? Wyczuwamy w sobie pokłady niezgody na to, czego oczekują od nas inni, czyż nie? Odczuwamy bardziej. Chcemy żyć w zgodzie z własnym wnętrzem. Chcemy siebie zrozumieć i dążyć do swojej własnej szczęśliwej natury. Jesteśmy tacy jak one.