Publikacji „Kompleksu Portnoya” towarzyszyła aura skandalu. Do dziś wielu kręci nosami albo oburza się wulgarnym językiem i opisami śmiałych scen erotycznych, w kąt odkładając to, co Roth chciał pokazać – samotnego, aspołecznego, arodzinnego i w rzeczywistości przeraźliwie smutnego bohatera, który poprzez cielesne doznania nieudolnie poszukuje samego siebie. Bo pan Portnoy, Żyd z urodzenia, nie z przekonania, miota się w swym świecie, którym na początku rządziła zaborcza matka wraz z ojcem, jego nieustannymi zaparciami i długimi posiedzeniami w toalecie, a później zwykła żądza zwana niekiedy namiętnością. Ujawniała się w przeróżnych miejscach, nietypowych sytuacjach i póki młodzieniec radził sobie z nią sam, póty jego życie upływało od „razu” do „razu”, ale z ciągłą potrzebą prawdziwego zaspokojenia. I tak w życiu Por(t)no(ya) (franc. porte noir) wreszcie pojawiają się kobiety. Bohater traktuje je przedmiotowo (nazywając jedną Małpką, druga Rzepką itp.), jako obiekty zaspokojenia swej chuci, nie potrafi nikogo kochać, z czego zdaje sobie sprawę dość późno. Ze swych wad i słabości drwi jednak, ironizuje, wyśmiewa je, ale nie potrafi wyzbyć się wybujałych fantazji.
Roth mierzy ciętym ostrzem satyry, strzela z wielkiej armaty. Bo to nie sfera intymna jest jego celem lecz zakłamany, dziwaczny świat „amerykańskiej sielanki”, ale i także żydowskiej rodziny i wiary. Doprowadza do scen kuriozalnych, z których chyba największe wrażenie zrobiła na mnie wizyta b...