Seria „Królewskie źródło” Jeff Wheller – literatura młodzieżowa – chodziła za mną od dłuższego czasu. Poznałam ja przez zupełny przypadek, ale od razu do mnie przemówiła. Przypadek? Nie wierzę w nie. Natychmiast poczułam potrzebę zatracenia się w świecie wykreowanym przez autora i tak też zrobiłam. Zaczęłam więc czytać tak, jak Bóg przykazał, czyli od początku. Na pierwszy ogień poszła „Trucicielka królowej”.
Lord Kiskaddon to namiestnik króla, który rządzi zachodem Ceredigion. Podczas jednej z bitew traci najstarszego syna, pełniącego rolę zakładnika. Zostaje zmuszony do oddania kolejnego. Jeśli tego nie zrobi, król straci całą jego rodzinę. Kiskaddon wraz żoną podejmują decyzję – w Pałacu Królewskiego Źródła, jako zakładnik zamieszka Owen, najmłodszy syn.
„Niełatwo służyło się królowi. Severn Argentine ciął słowami jak biczem za każdym razem, gdy otwierał usta. W ciągu dwóch lat, które upłynęły od chwili, gdy sięgnął po koronę, nie bacząc na prawo do sukcesji dzieci swego starszego brata, królestwo pogrążyło się w intrygach, zdradach i egzekucjach”
Dla mnie zawsze najważniejsze są pierwsze strony. Czy historia mnie zaciekawi, czy bohaterowie nie będą irytować, a ilość opisów przyprawiać o zawroty głowy. Ale zdarzyło się to, na co ogromnie liczyłam. Od samego początku czułam, że czas poświęcony na książkę/serię nie będzie czasem zmarnowanym.
Autor na samym początku naszkicował z grubsza królestwo Ceredigion, a następnie najważniejszych bohaterów. Ale nie zrobił tego całościowo. Zrobił to nieznacznie, pozostawiając ich jakby za mgłą. Dopiero z czasem dodawał detali, owiewając niektórych wieloma tajemnicami. Moja ciekawość była więc podsycana, co bardzo mi się podobało. Czułam się trochę jak Owen, poznając nowe otoczenie, w którym musiałam się odnaleźć. On również nie wiedział o wielu rzeczach. Byliśmy zatem na tym samym poziomie. Wiedzieliśmy dokładnie to samo. Ni mniej, ni więcej.
„Mieszkańcy Ceredigionu trwają w pradawnej wierze w moc wody. Wiara ta wzięła się z legend, których nikt już nie pamięta. Wszystko to niewarte funta kłaków. Wznoszą na brzegach rzek wielkie sanktuaria
Szalenie podobał mi się również język, którym posłużył się autor, kreując świat Owena. Czytając, nie znajdziecie słów współczesnych, takich jak: „na razie”, „kosmos” czy „magazyn”. „Trucicielka królowej” to historia pozbawiona współczesności pod każdą postacią. Bardzo cieszył mnie fakt, iż bohaterowie nie mieli elektroniki oraz że zwracali się do siebie w sposób, jaki teraz jest w zasadzie zapomniany. Ta książka ma klimat, który rzadko się spotyka, a przynajmniej ja na niego nie trafiam. Ale nie obawiajcie się, słownictwo, choć urozmaicone, jest zarazem bardzo przyjazne.
Warto również wspomnieć o dodatku, którym są fragmenty dziennika pewnego szpiega. Oczywiście jego tożsamość jest owiana tajemnicą, co wyostrza zmysły, ale w końcu go poznajemy. O czym pisze? W zasadzie o wszystkim. Jednak bohater ten wzbudził we mnie wiele emocji i to od pierwszych zapisków. Ile one wnoszą do fabuły? Z jednej strony mogłyby w ogóle nie istnieć, ale z drugiej, gdy wychodzi na jaw, kto jest ich autorem, jako czytelnicy wiemy znacznie więcej o nowej postaci, co jest sporym plusem. Znamy ją bowiem bardzo dobrze i zaostrza to całą akcję.
„Trucicielka królowej” to świetnie napisany wstęp. To historia w niezwykłym klimacie i z pewnością sięgnę po następną, czyli „Córkę złodzieja”. Gorąco zachęcam nie tylko młodzież, ale i starszych czytelników. Jeśli lubicie przygodówki, nie pożałujecie!