Opowieść o ratowaniu ludzi pomimo ogromnego ryzyka. O przemocy okupanta, ciągłym strachu o życie oraz ogromnej sile, która potrzebna była, by przetrwać. O ukrywaniu swojej tożsamości, przemieszczaniu się z miejsca na miejsce i nieufności względem drugiego człowieka. O holenderskim ruchu oporu oraz o konsekwencjach, które za udział w nim czekały.
Selma van de Perre udawała Aryjkę, ukrywała się i działała. Pomagała ratować ludzi, przekazywała informacje, rozwoziła biuletyny... A potem została złapana. Ostatecznie trafiła do Ravensbruck jako więźniarka polityczna, gdzie czekał ją trudny czas, trudniejszy niż wszystko, co dotychczas przeszła, ale wciąż towarzyszyło jej szczęście. Szczęście na tyle duże, że udało jej się przetrwać, a lata później spisać swoją historię. I właśnie tym zapisem jest „Mam na imię Selma".
Jej głos jest ważny. Pokazuje trudne życie kogoś, wokół kogo rozgrywało się piekło. Selma musiała zapomnieć o tym, kim jest, bo tylko to mogło zapewnić jej przetrwanie. Ciągle działała, co nie pozwalało jej to tonąć w lęku tak wielkim, że ludzie wokół niej popadali w szaleństwo. Udało jej się do końca ukrywać swoje żydowskie pochodzenie, dzięki czemu nie podzieliła losu osób, obok których się wychowywała. Pomogła wielu osobom przeżyć, a lata po wojnie znalazła w sobie siłę, by wrócić do trudnych wspomnień i przywrócić pamięć o osobach, które odeszły.
Książka ta to coś, czego ocenić w kategoriach „dobra - zła" nie zamierzam, bo cudzych ws...