„Niedoręczony list” wybrałam pod wpływem chwili. Co prawda często słyszałam skrajne opinie na jej temat, ale taka ocena zazwyczaj mnie motywuje, a nie zniechęca. Niektórzy czytelnicy są totalnie zachwyceni powieścią, inni narzekają na niespójną fabułę. Według mnie prawda jest pośrodku. Ponieważ historia zachwyca pięknymi, sugestywnymi opisami. Jej niepokojący i wzruszający ton nie raz sprawił, że załzawiły mi się oczy, zwłaszcza że temat wojen jest ostatnio coraz dobitniejszy i często trudno pogodzić się z tym, że kiedy pijemy kawę i przeglądamy poranną prasę, gdzieś tam giną ludzie, czyjś los wali się w gruzy. To dramatyczne tło i wymowny temat zniewala, niestety fabularnie trochę się sypie. Według mnie dlatego, że historia trzech kobiet: Iris – naczelniczki poczty we Franklin, która zakochuje się w Harrym wierzącym w to, że Niemcy przypłyną do Ameryki, Emmy żony lekarza, którego poczucie winny zmusiło do wyjazdu do ogarniętego wojną Londynu, i Frankie – londyńskiej dziennikarki relacjonującej dramat wojny, nie ma dobrego łącznika. Owszem fabułę spina postawa kobiet, ich siła i nieustępliwość, a także motyw niedoręczonego listu, który wydaje się, nawiązujący do tytułu, powinien stanowić stabilny trzon historii, to jednak tak nie jest. Bo głównym tematem jest wojna, a raczej koleje losu zwykłych ludzi. Dzięki relacji prasowej Frankie głos zwykłego człowieka jest niezwykle silny, często bolesny, trudny do udźwignięcia. Niestety temat ten niezbyt udanie wchodzi w korelację z wątkiem amerykańskich kobiet oraz z analizą kłamstwa, a właściwie z motywami i przyczynami kłamstwa, przynajmniej w moim odczuciu. Coś mi w tym nie grało, jednak piękny język powieści jest tak zachwycający, że „Niedoręczony list” jest jak poezja; ma wielką moc, jest wzruszający, wstrząsający i czarujący, dlatego z czystym sumieniem go polecam.