Kiedy po raz pierwszy zauważyłam, że wydawnictwo wznawia powieści Waters, to prawie fruwałam pod sufitem z radości. Nie tylko dlatego, że będę mogła wam napisać, jak je uwielbiam. Ale dlatego, że w końcu będę mogła mieć je tylko dla siebie i wracać do nich, kiedy tylko zapragnę, a nie czekać aż może ktoś je odda w bibliotece i znów będą dostępne do wypożyczenia. Bo wiecie, książki tej autorki to takie pozycje, które trzeba czuć w dłoni, żeby ich waga powoli mogła odcisnąć się na nas. Są jak słodkie egzotyczne owoce, ale by nimi się cieszyć potrzeba cierpliwości i zaangażowania. Chce się je mieć i kochać. Bo Sarah Waters jest naprawdę wspaniałą pisarką i „Pod osłoną nocy” to udowadnia. Bo za każdym słowem tej powieści kryje się ogrom emocji i intencji, co, sprawia, że czytanie jest przyjemnością, ponieważ czujesz, że czytasz książkę, która faktycznie coś znaczy. Waters ukrywa w powieści drobne detale, które nadają kontekst i znaczenie narracji, nawet na którym palcu nosi się pierścionek. Te chwile i drobnostki są jak mały ukłon w stronę czytelnika i jego odbioru historii. A przez ilość szczegółów historycznych, odnosi się wrażenie jakby się oglądało stary film o życiu podczas drugiej wojny światowej. Ogromnie podobało mi się, że narracja przesunęła się wstecz z 1947 do 1941 r., ponieważ nadało to tak interesujących zwrotów akcji. Bo czas biegnie do tyłu, a pamięć zacieśnia swój uścisk. Bo ludzka przeszłość jest o wiele bardziej interesująca niż ich przyszłość. Każda postać, na której skupia się autorka, jest cudownie napisana. Waters zazwyczaj koncentruje się na postaciach LGBTQ+ i tak pięknie opisuje ich doświadczenia, że każda chwila chwyta za serce, gdy doświadczamy ich zmagań, gdy obserwujemy, jak chwytają się tych małych chwil radości w swoim najgorszym czasie (u podstaw tej powieści leżą przeżycia kobiet w czasie wojny). I mimo, że jest to długa powieść, to warta przeczytania. Warta zakochania się w każdym detalu, w pasji i wspaniałym piśmie. Warta przeczytania, tu i teraz, bo wszyscy możemy jutro umrzeć.