Z opowiadaniami mam problem, bo jeśli podobają mi się, irytuje mnie ich mała objętość, a jeśli mi się nie podobają, to irytuje mnie w nich wszystko. W przypadku "Ruin i zgliszcz" bliżej mi było do drugiej opcji.
Najpierw jednak o plusach tego zbioru. Widzę dwa, pierwszy łatwo dostrzegalny, to kunszt języka. Autor (tłumacz w równej mierze) ma świetne plastyczne pióro. Proza jest mięsista i smaczna, z odrobiną zgryźliwego humoru. Zdarzają się metafory, które wbijają w fotel, czyta się teksty z przyjemnością.
Drugi plus paradoksalnie wynika z wszystkich minusów opowiadań. Bo krótko mówiąc fabularnie są one nieciekawe. Bohaterowie jacyś niewydarzeni, brak puenty, wątki poszatkowane, momentami nie wiedziałam kto jest głównym bohaterem danego opowiadania i za nic nie mogłam dojść, o czym ono właściwie jest. Autor opisuje losowe momenty w życiu najróżniejszych przeciętniaków, nawet gorzej niż przeciętniaków. Czytając zastanawiałam się, po co to robię, przecież takich zwykłych momentów mam w swoim zwykłym życiu na pęczki, nie muszę o nich czytać. Dla mnie fabuła była po prostu nieciekawa. I chyba właśnie o to chodziło autorowi - o pokazanie losów przeciętnych ludzi odartych z sensu, jakiejkolwiek wzniosłości, celu. Podejrzewam, że taki był zamysł Wellsa Towera i choć nie wzbudził on mojego zachwytu, doceniam go.
Komu polecam lekturę - osobom szukającym innowacji w literaturze, tutaj objawiła się nie tyle w postaci nowatorskiej formy, co nowego konceptu. Ale jeśli lubicie, kiedy opowiadania tworzą zamknięte historie, budzą żywe emocje i nie dają spać, szukajcie gdzie indziej.