Tom siódmy cyklu "Lovers and Legends", wydany przez Harper Collins Polska jako jeden z dziesięciu metodą na chybił-trafił. Osobiście nie liczyłabym, że pozostałe dziewięć ukaże się w Polsce kiedykolwiek. Tom - nota bene - przez swoją większą część twardy niczym blok granitu. Łupany przez czytelnika gumowym młotkiem.
Fabuła sprawia wrażenie ciągniętej na siłę, jakby sama Locke nie miała pomysłu ani weny i popełniła cokolwiek, aby było. Bohaterowie rozpamiętują krzywdy przeszłe i domniemane, mieląc je na każdy sposób. "Rycerski honor" jest przez to ciężki, bełkotliwy i nieklarowny.
Przez kolejne zbitki zdań przebijałam się z mozołem, a umęczyłam przy tym, jak górnik na przodku. Dobre ćwierć książki odpuściłam sobie zupełnie, bo zwyczajnie nie miałam już siły się szarpać i jak najszybciej chciałam mieć ten rozwleczony, beznamiętny twór za sobą.
Do ogólnie złego wyglądu swoje cegiełki dorzuciła tłumaczka, oraz - jakżeby inaczej - redaktor Ordęga, która kolejny raz zmieniła znośne powieścidło w ułomną ramotę. Tym razem komentarz mam aż jeden:
Drogie panie! Zanim przystąpicie do prac nad tekstem, szczególnie wymagających użycia kombinacji klawiszy powyciągajcie resztki ciasteczek spod klawiszy, bo w literackiej polszczyźnie brakuje kulturalnych określeń dla tego, co obrazowo objaśniłby budowlaniec.
To nie jest ani dobra, ani relaksująca lektura. Zawód i rozczarowanie - jak najbardziej.