Najpierw zaczęły znikać psy.
Tylko ta dziwna atmosfera, jaka panuje w opowiadaniu Dominiki Słowik, wiąże mi się w pamięci z Kazimierzem, który jest tłem wszystkich opowiadań wydanych pod szyldem literatury "O Kazimierzu". No i jasne umiejscowienie: Plac Nowy. Jest tutaj coś z opowiadań Brunona Schulza (nomen omen: Sanatorium...), coś jakby z Kafki. Atmosfera okupacji albo końca cywilizacji, nieokreślony koniec dotychczasowego świata. Ludzie żyją wyprzedając to, co im zostało z minionego życia, bo mam wrażenie, że opisane postaci nie są antykwariuszami z powołania, skoro nie mają żadnego lokalu, lecz za każdym razem rozpakowują swoje tłumoczki na straganie. Przedmioty te sprzedaje się turystom, ale to oni właśnie są zagrożeniem dla istniejącego świata - powodują jego zanikanie. Mimo, że są jednocześnie głównymi klientami straganu, z którego żyją bohaterowie opowiadania. Mam wrażenie, że turyści spełniają w tym opowiadaniu podobną rolę, jaką w czasie okupacji spełniali Niemcy, a w filmach Piotra Szulkina Marsjanie. Ów dziwny nastrój wprowadzają niezrozumiałe wydarzenia-znaki (ożywający kołnierz z lisa itp.), a zwłaszcza zacieśniające się coraz bardziej osaczanie bohaterów przez nieokreślone sanatorium, które wszelkimi środkami: poprzez niechcianą korespondencję, telefony, wreszcie policję i lekarzy usiłuje wysłać ojca straganiarki, z której perspektywy oglądamy tę całą rzeczywistość, na kurację. Czyli zupełnie odwrotnie, niż to znamy z naszego doświadczenia, gdzie o sanatorium trzeba się starać latami i jeszcze dłużej czekać na przydział. Tutaj sanatorium ugania się za kuracjuszami... Tyle, że jest ono, zdaje się, czymś zupełnie innym: nie tylko werbuje kuracjuszy, ale też przejmuje ich już na zawsze. Oni już nie wracają. Więc sanatorium jest tutaj rodzajem paraboli. Chodzi o odpoczynek, ale już wieczny. A psy, jako żyjące krócej, zawsze biegną do takiego "sanatorium" przodem...