Jest w pisarstwie Sebastiana B. pewna tajemnica, jakaś niepewność, zakłopotanie, które czuje się pod skórą, które swędzi, drażni i jest tak okrutnie wciągające, że nie można przestać się drapać.
Tysiąc księżyców temu, kto ściągnął i wydał Barry'ego.
Grafomanii szczypta: historia, która wydarza się wszędzie, a nawet na bardzo dzikim zachodzie. To po prostu opowieść o miłości i walce o prawo do bycia sobą. O narastającym gniewie, zmaganiach ze wspomnieniami i ulotną pamięcią – ta nieustanna pogoń za prawdą. O być może wyświechtanej nieco „wolności” (o sprawiedliwości też) i – wreszcie – o zwykłym poszukiwaniu szczęścia, bliskości i bezpieczeństwa w ramionach ukochanej osoby.
Na czułości mnie wzięło. A wzięło, kto zabroni? Bo to wyjątkowa książka. Uwzniośla, po czym rapowanie uziemia, oczyszcza i brudzi, daje nadzieję i nadziei pozbawia. Oto Barry’ego styl: trzęsie i wysadza z siodła.
Powiem: taki jest świat (mądrość życiowa, że hej), ale co zrobić, jeśli to prawda? Winona, brutalnie wyrwana z lakockiej społeczności, ze skrawków zszywa swą tożsamość. Przygarnięta przez rodzeństwo Bougereau (daleko im do bourgeoisie) oraz dwóch panów, którzy odważyli się pokochać, szuka własnej wąziutkiej ścieżki przez świat - pracuje u lokalnego prawnika, poszukuje skradzionej broni, obserwuje i doświadcza wszystkich możliwych niesprawiedliwości tamtego świata (jakże te one bywają niezmienne!). W tle Tennessee i powojenne, oklapnięte, zmęczone sztandary, podziały na rasy i k...