Jestem wielbicielką prozy Myśliwskiego. Uprzedzam, bo wszystko, co napiszę, jest konsekwencją wyznania poczynionego w pierwszym zdaniu:).
„Widnokrąg” to pięknie snująca się opowieść. Taka zwyczajna, a jednocześnie poruszająca do głębi swym pięknem. O miłości. O życiu. O swoim w nim miejscu. O przechodzeniu początku w koniec i rodzącym się z końca początku… Koło. Widnokrąg. Sama opowieść ma również formę takiego widnokręgu: w środku główny bohater. I wszystko co wokół niego w granicy widoczności. Dalej czy bliżej. Co widział, słyszał, myślał. Czego był świadkiem. W czym uczestniczył. Co uczyniło świat jego światem. I stara fotografia rozpoczynająca i kończąca opowieść. Początek i koniec.
I schody, które nabierają tu symbolicznego znaczenia, jako możliwość uczynienia widnokręgu odleglejszym. Ciągłe wbieganie Piotra na schody, by z wysokości wzgórza obserwować nagle powiększony i widziany stąd inaczej deszcz, dom, krajobraz w dole… I rola ojca we wprowadzaniu syna w poszerzanie jego widnokręgu (wyprawy po schodach do lekarza ubarwiane opowieściami ojca o dawnych bitwach)…. I narzekanie matki na te schody. Jako obawa przed zmianami? Jako nieuświadomione przeczucie konsekwencji wynikających z poszerzenia widnokręgu?
Jak zwykle u Myśliwskiego, jest tu zachwycająca pięknem polszczyzna, służąca przekazaniu ot tak, niejako przy okazji, najważniejszych prawd życiowych.
Dla mnie: arcydzieło.
PS
I jeszcze coś: natrafiłam tu na przepiękny, niezwykle urzekający opis dziewczyny (Sulka na schodach domu, podczas pierwszego spotkania Sulki i Piotra).