Autor bestsellerów Chłopiec w pasiastej piżamie i Chłopiec na szczycie góry w kolejnej wyśmienicie nakreślonej opowieści wojennej! W dniu wybuchu I wojny światowej ojciec Alfiego Summerfielda obiecał, że nie pojedzie na front – ale nazajutrz złamał tę obietnicę. Cztery lata później Alfie nie ma pojęcia, gdzie podziewa się jego ojciec, wie tylko, że wykonuje on jakąś specjalną, tajną misję. Pewnego dnia, czyszcząc buty na dworcu King’s Cross, Alfie niespodziewanie widzi nazwisko ojca w dokumentach należących do wojskowego lekarza. Oszołomiony i zdezorientowany chłopiec zdaje sobie sprawę, że mężczyzna leży w pobliskim szpitalu – miejscu, w którym leczy się chorych na nerwicę frontową. Alfie nie bardzo wie, co to takiego nerwica frontowa, lecz postanawia uratować ojca z tego dziwnego, niepokojącego miejsca. „Co wieczór przed snem Alfie Summerfield próbował przypomnieć sobie, jak wyglądało życie przed wojną. Z każdym dniem wspomnienia stawały się coraz mniej wyraźne. Walki zaczęły się 28 lipca 1914 roku. Inni mogli mieć kłopoty z zapamiętaniem tej daty, ale Alfie nigdy jej nie zapomni, bo był to dzień jego urodzin. Skończył wtedy pięć lat i rodzice wydali z tej okazji przyjęcie, ale zjawiło się niewiele osób: babcia Summerfield, która siedziała w kącie, wypłakując oczy w chusteczkę i powtarzając: „Już po nas”, aż mama Alfiego zapowiedziała, że jak nie może się opanować, będzie musiała sobie pójść; Stary Bill Hemperton, Australijczyk z domu obok, który miał ze sto lat i bawił się swoją sztuczną szczęką, wsuwając ją i wysuwając za pomocą języka; najlepsza przyjaciółka Alfiego, Kalena Janácek, która mieszkała trzy domy dalej pod numerem szóstym, i jej ojciec, który prowadził sklep ze słodyczami na rogu i miał najbardziej lśniące buty w Londynie. Alfie zaprosił większość kolegów z Damley Road, lecz do południa ich matki jedna po drugiej pukały do drzwi Summerfieldów i oznajmiały, że mały Taki czy Owaki nie może przyjść. — To nie jest dobry dzień na zabawy, prawda?— spytała pani Smythe spod numeru dziewiątego, matka Henry’ego Smythe’a, który w szkole siedział w ławce przed Alfiem i wydawał z siebie co najmniej dziesięć obrzydliwych smrodów dziennie. — Najlepiej wszystko odwołać, moja droga. — Niczego nie zamierzam odwoływać — stwierdziła matka Alfiego, Margie, bezradnie unosząc ręce po wizycie piątego rodzica. — Uważam, że właśnie dzisiaj powinniśmy się jak najlepiej bawić. I co ja zrobię z całą tą wyżerką, jak nikt się nie pokaże? Alfie wszedł za nią do kuchni ispojrzał na stół, gdzie wschludnym rzędzie ustawiono kanapki zpeklowaną wołowiną, duszone flaki, marynowane jajka, ozorki na zimno i węgorza w galarecie, przykryte ściereczkami, żeby się nie starzały. — Ja mogę to zjeść — odezwał się Alfie, który lubił się do czegoś przydać. — Ha! — zawołała Margie. — Co do tego nie ma wątpliwości. Jesteś beczką bez dna, Alfie Summerfieldzie. Nie wiem, gdzie ty to wszystko mieścisz. Naprawdę nie wiem. Kiedy tata Alfiego, Georgie, wrócił po południu z pracy, miał przejętą minę. Nie poszedł jak zwykle umyć się na podwórku za domem, mimo że pachniał trochę mlekiem, a trochę koniem. Zamiast tego czytał w stołowym gazetę, po czym złożył ją na pół, schował pod jeden z jaśków na wersalce i przeszedł do kuchni. — Cześć, Margie — powiedział, dając żonie całusa w policzek. — Cześć, Georgie. — Cześć, Alfie — przywitał się, mierzwiąc włosy chłopca. — Cześć, tato. — Wszystkiego najlepszego, synu. Ile ty masz wogóle lat, dwadzieścia siedem? — Pięć — oświadczył Alfie, który nie miał pojęcia, jak można mieć dwadzieścia siedem lat, ale czuł się bardzo dorosły ze świadomością, że wreszcie ma pięć. — Aha, pięć — powtórzył Georgie, drapiąc się po brodzie. — Zdawało mi się, że jesteś z nami o wiele dłużej. — Uciekajcie, no już, już! — zawołała Margie, machając rękami, żeby wracali do stołowego. Mama Alfiego zawsze powtarzała, że nic nie denerwuje jej tak, jak jej dwaj mężczyźni kręcący się pod nogami, gdy ona stara się coś ugotować. Więc Georgie i Alfie jej posłuchali i grali na stole przy oknie w Węże i drabiny, czekając na początek przyjęcia. — Tato — odezwał się Alfie. — Tak, synu? — Jak czuł się dzisiaj Pan Asquith? — Dużo lepiej. — Czy weterynarz go zbadał? — Tak. Wygląda na to, że mu przeszło. Pan Asquith był koniem Georgiego, a raczej koniem mleczarni. To on codziennie rano ciągnął wóz Georgiego, gdy ten rozwoził mleko. Alfie wymyślił mu przydomek, kiedy rok temu zwierzę przydzielono Georgiemu; tak często słyszał to nazwisko przez radio, że musiało należeć do kogoś bardzo ważnego, dlatego uznał, że idealnie pasuje do konia. — Poklepałeś go ode mnie, tato? — Tak, synu — odparł Georgie. Alfie uśmiechnął się. Uwielbiał Pana Asquitha. Z całego serca. — Tato — odezwał się chwilę później Alfie. — Tak, synu? — Czy mogę jutro przyjść i z tobą pracować? Georgie pokręcił głową. — Przykro mi, Alfie. Jesteś ciągle za mały na wóz z mlekiem. To bardziej niebezpieczne, niż ci się zdaje. — Ale mówiłeś, że będę mógł, gdy będę starszy. — Tak jest, gdy będziesz starszy. — Ale jestem już starszy — upierał się Alfie.— Mógłbym pomagać wszystkim sąsiadom, kiedy przychodzą po mleko z bańkami. — Nie mogę sobie na to pozwolić, Alfie. — No, to mógłbym dotrzymywać towarzystwa Panu Asquithowi, gdy sam będziesz nalewał mleko. — Przykro mi, synu, ale jesteś ciągle za mały. Alfie westchnął. Najbardziej na całym świecie chciał jeździć codziennie rano z tatą i rozwozić mleko, i karmić Pana Asquitha bryłkami cukru w przerwach pomiędzy ulicami, mimo że oznaczało to wstawanie w środku nocy. Na myśl o wyjeździe na ulice i oglądaniu miasta, gdy wszyscy jeszcze spali, po plecach przebiegał mu dreszcz. A bycie prawą ręką taty… Czy mogło być coś lepszego? Pytał o pozwolenie co najmniej tysiąc razy, ale za każdym razem słyszał tę samą odpowiedź: „Nie, Alfie, jesteś jeszcze za mały”. [fragment]