Każdy z nas ma taki dzień, kiedy ma ochotę rzucić wszystko i wyjechać... na drugi koniec świata...
Tak właśnie zrobiła Zuza, która nagle rzucił narzeczony i to w „przerażający” sposób. Dziewczyna nie rozpaczała, po prostu przyjęła zaproszenie przyjaciółki i poleciała do Kraju Długiej Białej Chmury.
Nowy Rok to nowy początek, a nowe miejsce to dobry moment na nowy start. Zuza ma tam zostać przez kilka miesięcy, więc podejmuje pracę opiekunki dla dzieci. Szybko odkrywa uroki Nowej Zelandii, dodatkowo ma bardzo przystojnego „przewodnika” Simona, który pokaże jej nie tylko przepiękne aspekty tego kraju. Jedynym powodem do niepokoju jest przeszłość chłopaka. Kiedy ona widzi w nim dobrego człowieka, wszyscy wokół ostrzegają ją przed nim. Co takiego skrywa Simon? Czy Nowozelandczyk gra z nią w jakąś grę? Czy nic nieznaczący romans okaże się czymś więcej? I przede wszystkim czy Zuzę czeka kolejny zawód? Tego już musicie dowiedzieć się sami.
Nawet nie wiem, od czego zacząć. Z jednej strony książka mi się podobała, ale jest kilka „ale”.
Zuza ma stałą pracę, choć nie jest jej wymarzoną. Ma narzeczonego, choć nie łączy ich już taka miłość jak kiedyś, a raczej coś, co można nazwać przyzwyczajeniem i wygodą, bo przynajmniej każdy z nich ma kogoś. Dziewczyna bez wątpienia może powiedzieć, że ma dobre życie, jednak czy takie życie nie wydaje się zbyt monotonne? Zuza lubi kontrolę i gdy wszystko było poukładane, ale czasem chce zmian, wtedy robi coś bez przemyślenia, na spontanie — szczególnie jeśli chodziło o jakieś decyzje życiowe. Z początku jest super, ale po jakimś czasie zaczynała się odzywać „stara Zuza”. Czasami to jej zachowanie stawało się irytujące, szczególnie że myślała o jednym, a robiła zupełnie coś innego.
Simon od początku jest tajemniczy, opinie innych wręcz sprawiają, że można mu dać łatkę takiego bad boya. Co prawda w trakcie książki poznajemy go i odkrywamy skrywane sekrety, jednak mam wrażenie, że mimo to jego historia nadal pozostaje nie do końca poznana. Co do bad boya, tego wam nie zdradzę, sami musicie się przekonać.
Książka jest nadwyraz przewidywalna.
Mamy tutaj gorąca historię o miłości, która z początku miała być po prostu kilkumiesięcznym romansem życia. Poniekąd książka typu „he falls in love first”. Mamy równie przystojnego faceta z tajemnicami i niezdecydowaną dziewczynę. Takie historie są dobrze nam znane, jednak tutaj akcja dzieje się na samym końcu świata. Czyli coś nowego. Sama autorka jest podróżniczką i mieszka w Nowej Zelandii, więc dostarcza nam kilka fajnych ciekawostek (niebieskie kurczaki istnieją!!) i zabiera nas na małą wycieczkę po tym niezwykłym miejscu. Choć dla mnie trochę za mało było tych podróży i opisów. Trochę brakowało mi większej dawki informacji o Maorysach, szczególnie narobiła smaka na coś dobrego, a potem dała do spróbowania tylko odrobinę. Mam nadzieję, że w kolejnej książce, jeśli taką planuje, poświęci więcej czasu tej rdzennej ludności Nowej Zelandii.
Czytając tę książkę, miałam wrażenie, że czasami czas leciał bardzo szybko, a wydarzenia zostały jakby przyspieszone, wręcz miało się wrażenie, że coś się pominęło, a szkoda, bo człowiek chciał zostać na Antypodach jak najdłużej, szczególnie kiedy za oknem jest taka pogoda.
Muszę wspomnieć o tej przepięknej okładce. Uwielbiam te graficzne, a ta jest tak minimalistyczna, że od razu rzucą się w oczy. W prostocie tkwi piękno.
Styczniowa Letnia Noc jest debiutancką powieścią Miki Modrzyńskiej i jak na debiut dobrze jej poszło. Nie jest idealna, myślę, że nie do końca został wykorzystany potencjał tej historii, ale z pewnością i ogromną chęcią sięgnę po kolejną książkę autorki. Tak jak w miłości, nie zawsze na początku są fajerwerki, ale czuje się to coś. Tutaj było tak samo.
Jeśli szukacie czegoś na mroźny czy deszczowy wieczór, to taka podróż do dalekich i ciepłych krajów będzie idealna. Tylko uważajcie, bo po skończeniu możecie skończyć na stronach z tanimi lotami, szukając jakieś egzotycznej okazji.