Po niecałym roku od momentu rezygnacji z dotychczasowego życia Fábregas mieszka w weneckim pałacu z „wyczekaną”, umiłowaną kobietą i nie jego dzieckiem oraz z ekscentrycznymi rodzicami. Większość pieniędzy, jakie otrzymał ze sprzedaży firmy, przeznacza na ratowanie podupadającego zabytku. Teraz po ślamazarności i bezproduktywności, jakie cechowały go przez kilka miesięcy nie pozostało już nic. Zastąpiło je odpowiedzialne i konkretne zachowanie.
„Być może ze mną jest ten problem, że przez całe życie byłem marzycielem, pomyślał Fábregas (…) Zawsze uważał się za człowieka praktycznego i był zdania, że znajomość najmniej pewnych stron własnej osobowości stanowi część tego pragmatyzmu; jednak nie tym razem. A gdybym tak zrobił jakieś głupstwo?”
Fábregas nie bez powodu szuka odpowiedzi na te pytania podczas porannej toalety w słonecznej Barcelonie. Rozstał się z żoną, nie ma kontaktów z przyjaciółmi czy synem, odziedziczył przedsiębiorstwo, które go w ogóle nie interesuje. Przez ten splot poważnych i mniej okoliczności postanawia zniknąć. Wpierw udaje się do Paryża, a następnie trafia na tytułową „Wyspę niesłychaną” – Wenecję.
Wydawać by się mogło, że to tyle. Główny bohater dotarł do Wenecji, ale dla niego jest to dopiero początek. To, co składało się na jego wcześniejsze życie niedługo pójdzie w niepamięć, bowiem musi ustąpić miejsca temu, czego doświadcza na wyspie niesłychanej. A oczywiście jest to piękna, tajemnicza kobieta o kwintesencji samej Wenecji – Maria Clare, która staje się jego przewodniczką po zakamarkach miasta. I można tu czuć pewnego rodzaju niedosyt informacji o sytuacji „przed-Wenecją”, bowiem następstwa losu są bardzo rozbudowane, ale nie ma punktu odniesienia. Poza tym sama Maria-Clare, która oprócz pokazywania miasta jest też przewodniczką duchową Fábregasa.
Mendoza opisuje Wenecją o każdej porze roku – i tej „przyjemnej”, w której roi się od turystów, a także w tych dniach, w których wąskie i zabytkowe uliczki nawiedzają deszcze i burze. Nie rozwleka tych opisów, tylko przywołuje je funkcjonalnie i najczęściej wraz ze zmieniającą się pogodą zmieniają się cechy naszego głównego bohatera, który podobnie jak kobieta w „te dni” potrafi być prostakiem, który nerwowo reaguje na wszystko i wszystkich albo biernym, nudnym, snującym się cieniem.
Wszyscy Ci, którzy już znają twórczość Eduarda Mendozy szczególnie z trylogii „Przygód damskiego fryzjera” mogą być zaskoczeni. Jest to powieść z półki humorystycznej w zupełnie innym stylu niż dotychczas – bardziej ironicznym i poważnym. Bynajmniej nastrój „Wyspy niesłychanej” nie jest przygnębiający, a hipnotyzujący, nawet jeśli w pewnych momentach doświadczamy absurdu i chaosu. Jest to lektura problematyczna i pełna zawikłań, ale „przebrnięcie” przez nią daje pewnego rodzaju satysfakcję (w najgorszym wypadku tylko „nie skończę jak główny bohater”). Dlatego radzę nie zawsze sugerować się tytułem, opisem na okładce czy pierwszymi stronami. W niektórych utworach mogą być one przyjemnie rozczarowujące, jednakże przy „Wyspie niesłychanej” głównie się rozczarujemy.
Fábregas jest pewnego rodzaju odzwierciedleniem problemów współczesnego człowieka. Mimo że ma wszystko nie odczuwa pełnej satysfakcji i decyduje się na słusznie nazwane bądź nie „głupstwo”. Poszukuje nie o tyle swojego miejsca w świecie, ale w ogóle sensu tego istnienia. Uzupełniają to drugoplanowi bohaterowie, których możemy podzielić na tych, którzy pokazują się tylko raz i tych, którzy więcej. Ci pierwsi zazwyczaj są ciekawie i treściwie rozbudowani. Uzmysławiają niedoszłemu przedsiębiorcy pewne prawdy, które często w sposób cyniczny odrzuca lub nie przyznaje rozmówcy racji, mimo iż wie że ją ma. Jednakże Ci drudzy swoim gadulstwem, potrafią zanudzić odbiorcę przez kilka stron.
„Wyspa niesłychana” jest powieścią szkatułkową, bowiem historia otwierająca książkę Fábregasa prowadzi do innych opowiastek, które w większości dłużą się i podają zbyt wiele szczegółów nieistotnych dla całokształtu. Jedną z nich jest historia rodziny Marii-Clary, która jest opowiedziana z przerwami i nawet w pewnych momentach fałszywa, ale to i tak prędzej czy później zostanie zweryfikowana. Każda z historii otwiera nowe drzwi i bramy, a przede wszystkim przed czytelnikiem ukazuje Fábregasa czasem jako bezczelnego chama czy marzyciela paradoksalnie bez marzeń. Można powiedzieć, że sam Fábregas zostaje wchłonięty przez te opowiastki. A im więcej wie tym trudniej mu oddzielić realia od fikcji. Dlatego w niektórych momentach można nie pałać do niego sympatią czy nawet odrobiną szacunku. Zdecydowanie nie zasługuje na półkę „bohater roku”.
Ponadto wszystko to skłania do stawiania różnych pytań właśnie między innymi o konsekwencje popełnienia w życiu „głupstwa”. I w tym momencie chciałabym się zatrzymać. Jest już to rolą czytelnika „Wyspy niesłychanej” odpowiedzieć na to pytanie – czy warto prowadzić spokojne, stateczne życie, ale z pewnym niedosytem, czy (podobnie jak nasz bohater) próbować walczyć o swoje marzenia, nawet jeśli nie wiemy do końca gdzie nas zaprowadzą?