Powieść, jednocześnie autobiografia człowieka stosunkowo młodego (ur. 1984 r.), wcale nie sławnego (przed wydaniem książki), bez spektakularnych osiągnięć (na skalę światową, czy nawet krajową). Również cenny dokument dla socjologów, antropologów kulturowych, etnologów, a także polityków. Wszystko w jednym dziele. Żeby zrozumieć zamieszanie, jakie wywołała ta książka w Stanach (ćwierć miliona nakładu w roku jej wydania, przez dwa lata na liście bestsellerów New York Times, liczne wywiady z autorem w największych stacjach telewizyjnych USA, Netflix ma już film oparty na tej powieści) - trzeba poznać tło i okoliczności jej powstania.
Zacznijmy od samego początku, czyli od tytułu.
Elegia: z definicji utwór smutny, jednak tutaj smutne są fakty, bohaterów autor przedstawia z taką sympatią, że wszystkie negatywne wydarzenia odbieramy jako socjologiczne spostrzeżenie. Bidoki – w oryginale hillbills, słowo oddające specyfikę ubogiej grupy społecznej, u nas nie posiadające dosłownego odpowiednika, jednak określenie bidoki świetnie je oddaje. (I już przy tytule należą się wyrazy uznania dla tłumacza Tomasza Gałązki - nie miał łatwego zadania, jednak wywiązał się z niego z finezją, lawirując między wulgaryzmem a specyficzną poezją przekleństw, które są esencją większości bohaterów, z dbałością, by żaden z nich nie był odbierany negatywnie - bo nie taka była intencja autora.) Samo określenie hillbill jest na tyle pejoratywne, że Charles Murray w wywiadzie z autorem wyznał, że nigdy nie odważyłby się publicznie użyć tego słowa. Vance w odpowiedzi przytoczył słowa swojej babci (którą z upodobaniem i często publicznie cytuje): „Sam o sobie możesz tak powiedzieć, ale jeżeli ktoś o tobie tak mówi, koniecznie musisz mu przyłożyć”. I tak właśnie jest: Vance opowiada o sobie, rodzinie, znajomych. Wszyscy są mu bardzo bliscy i często podkreśla głęboką sympatię i więź ze środowiskiem, z którego pochodzi.
"W tej opowieści nie ma bowiem postaci negatywnych. To po prostu luźna gromada bidoków usiłujących odnaleźć właściwą drogę - dla własnego dobra, jak też, z Bożej Łaski, dla mojego."
Autor: bez niego nie byłoby całego tego zamieszania. Urodził się jako James Donald Bowman, bidok z rodziny bidoków, bez przyszłości, nadziei, ani perspektyw, za to wnuk wspaniałych (choć porywczych) dziadków. To po nich przyjął nazwisko Vance. Z licznego przyrodniego rodzeństwa najbliższa mu była siostra Lindsay, z którą dzielił koszmary dzieciństwa. Wsparciem byli wujkowie i ciocie, dla biologicznego ojca czuł się obcy, z nałogiem matki musiał zmagać się jako dziecko. Dorastał w Rejonie Appalachów, w tak zwanym Pasie Rdzy – specyficznym miejscu życia białych robotników, głównie potomków szkoto-irlandzkich imigrantów, zawodowo związanych z przemysłem wydobycia miedzi.
"W żadnej innej grupie Amerykanów nie panuje taki pesymizm jak wśród białej klasy robotniczej. Zdecydowanie ponad połowa czarnych, Latynosów i białych z wyższym wykształceniem spodziewa się, że ich dzieci będą stały gospodarczo wyżej niż oni sami. Wśród białej klasy robotniczej sądzi tak zaledwie czterdzieści cztery procent. "
J.D. Vance, jeden z nich, ukończył liceum (co było sukcesem), zgłosił się do marines i wytrwał tam cztery lata (co było odwagą), był na wojnie w Iranie, gdzie sprawował funkcję rzecznika prasowego (wyróżnienie ze strony dowództwa), ukończył prestiżowe studia prawnicze w Yale (co było ewenementem w jego środowisku). Na rok 2020 jego majątek był wyceniany na pięć milionów dolarów. Jednak twierdzi, że nie jest wyjątkowy - wszyscy wokół niego byli tacy sami, każdy inny mógłby osiągnąć sukces, tylko, że taki osobnik musiałby tego chcieć. Musiałby mieć kogoś, kto by go w tym wspierał i pokazał, że inne życie w ogóle istnieje i na dodatek ma sens. On miał dziadków – „osobistych bidoko-Terminatorów” (to im poświęcona jest książka). Jego życiorys jest przykładem amerykańskiego snu, którego szczegóły są zaskoczeniem dla samych Amerykanów.
"Teraz ludzie patrzą na mnie , na moją pracę, dyplom prestiżowej uczelni i myślą sobie, że jestem jakimś geniuszem, że tylko naprawdę nadzwyczajny człowiek dopiąłby tego, co dziś mam. Z całym należnym im szacunkiem sądzę, że ta opinia to to srogie pierdolenie."
Książka: powstała dzięki namowom wykładowczyni na Yale, Amy Chua (wspomniana w „Elegii...”), która w czasie, gdy Vance był na pierwszym roku tej uczelni, właśnie opublikowała swoją opowieść „Battle Hymn of the Tiger Mother” (opisującą surowe, chińskie wychowanie dzieci).
Wszystko to razem spowodowało, że powstała wspaniała powieść i jednocześnie zaskakujący dokument. Napisana jest językiem prostym, dobitnym, ale nie wulgarnym, nawet pomimo wielu przekleństw, które pojawiać się musiały, żeby realnie oddać opisane środowisko. Czyta się z zapartym tchem, bohaterowie zapadają na długo w pamięć (babcia Mamaw jest moją absolutną faworytką) i co najważniejsze lektura skłania do dużej zadumy: nad światem, życiem i tym co w nim cenne oraz możliwościami, których nie widzimy, tylko dlatego, że nikt wokół nas ich nie dostrzega...