"Złodziejka listów" to historia Astrid Rosenthal, młodej Żydówki, której udaje się uciec z łomżyńskiego getta do Warszawy. W stolicy okupowanej przez nazistów spotyka między innymi Waltera Schmidta, oficera SS. Okazuje się, że przypadkowe spotkanie tych dwojga z różnych stron wojennej barykady staje się początkiem powiązania ich losów na dłużej. Dziewczyna jest zmuszona wiecznie uciekać, ukrywać swoje pochodzenie, a ten nazistowski żołnierz jakby podążał jej tropem. Czy Astrid ma szansę na szczęśliwe zakończenie w okupowanej Warszawie?
Akcja "Złodziejki listów" rozgrywa się dwutorowo - lubię ten zabieg w książkach, kiedy w opowieści przeplatają się różne czasy i miejsca. Większość książki stanowi historia Astrid. Opowiada ona swoją historię w pierwszej osobie, co jakiś czas zwracając się do swoich słuchaczy/czytelników. Ten zabieg miał chyba zapewnić pewną intymność opowieści, ale mnie nie do końca przekonał, mam wrażenie jakby bardziej uwydatnił infantylność bohaterki. Z przykrością bowiem stwierdzam, że Astrid była po prostu głupia. Jej postępowanie było tak bezmyślnie, jakby nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji w jakiej się znalazła. Mimo iż była bardzo młoda, to jednak żyła w czasach trudnych, tragicznych i to, co robiła czyniło ją to bardzo niewiarygodną.
Zofia, która pojawia się jako główna bohaterka wątku współczesnego, również niekoniecznie mnie przekonała do siebie. Ją też cechuje pewna naiwność, jednakże jest w innej, można powiedzieć bezpieczniejszej sytuacji niż Astrid, a więc pewną lekkomyślność i nie do końca logiczne postępowanie łatwiej jej wybaczyć. W obu historiach - i tej sprzed lat, i tej wojennej, pojawiają się też wątki bardziej romansowe. Są one jednak równie niewiarygodne - nie widać skąd się wzięło uczucie, postępowanie bohaterów z kolei przeczy ich słowom.
Trochę mnie niepokoi, że w drugiej książce autorki mamy znów opisaną sytuację nie tylko dość naiwną i wątpliwą historycznie, ale też niestety w pewien sposób romantyzującą wojenną zawieruchę. Nie będę tu zdradzać o jakie wątki mi chodzi, bo to spory spojler, niemniej takie poprowadzenie opowieści, przedstawienie historii wzbudza we mnie mieszane uczucia i zaniża moją ogólną ocenę tej książki. A szkoda, bo pomysł z listami i tytuł tej powieści są ciekawe, dobry jest też warsztat autorki - ma lekkie pióro, pisze z dużą delikatnością, przez co nawet tragiczne wydarzenia, jakie opisuje, są jakby nieco uładzone, delikatniejsze, lżejsze w odbiorze. Poza tym, pewne momenty tej historii są naprawdę poruszające, nawet dla mnie, osoby, którą trudno wzruszyć. Gdyby tylko historia Astrid była inaczej poprowadzona...
Nie podobało mi się też, że z tej opowieści aż wyzierają melodramatyzm, ckliwość i naiwność. Jednocześnie zaznaczę, że nie każdy może tak samo zareagować - ja jestem bardzo wyczulona na takie klimaty i po prostu ich nie lubię, a wiem, że wielu osobom to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie - lubią taką emocjonalność w książkach. Ogólnie cały wydźwięk tej książki mnie drażnił, nie mogłam się wczuć w lekturę, mimo iż była, jak wspomniałam, opisana z dużą bezpretensjonalnością, lekkością i odpowiednią dawką delikatności.
Jak widać, nie porwała mnie ta książka tak, jak oczekiwałam. Doceniam oczywiście pracę i styl autorki, ale nie podoba mi się historia, jaką opowiada - losy Astrid wzbudziły we mnie pewien niesmak, a przecież nie takie emocje powinna wzbudzać ta lektura... Od razu zaznaczam, że to tylko moje odczucia, widziałam wiele bardzo pozytywnych opinii na temat tej książki. Być może jestem zbyt krytyczna, a może zbyt wiele tego typu powieści za mną i czuję pewien przesyt tego typu historii? Możliwe. Wiem jednak, że nie będę polecać "Złodziejki listów", ale jednocześnie nie mam zamiaru przestrzegać przed tą lekturą. Sprawdźcie sami, być może Wam będzie bardziej odpowiadać taka historia...
Recenzja we współpracy z Wydawnictwem Filia.
Pierwotnie pojawiła się na moim blogu.