Ależ pani bohatersko walczyła ze żmudnością policyjnego śledztwa w tej powieści, pani Anno :) Ależ pani zależało, by czytelnik jej nie odczuł. Obiektywnie ten pani zamysł był jak najbardziej słuszny - opis czynności dochodzeniowych, tego w jaki sposób dzielni stróże prawa przesłuchują świadków, zbierają dowody, nawet tego, jak kojarzą fakty ma olbrzymi potencjał takiej męczącej dla czytelnika kryminału żmudności (sam pisałem o tym dziesiątki razy w moich recenzjach książek z tego gatunku) i pisarz powinien jakoś się temu przeciwstawiać, jakoś odbiorcę tekstu przed tym chronić. I pani w bodaj dopiero drugim napisanym przez siebie kryminale wiele, wiele zrobiła, wręcz po troszę chyba poświęciła sens tej historii (czyli to, co objawia się w zakończeniu), by go przed nią ustrzec. I wszystko byłoby z tym okej, gdyby nie jeden szczegół - gdyby nie fakt, że w tej walce posługiwała się pani praktycznie tylko jednym środkiem.
Tak, swoją drogą trudno do końca rozstrzygnąć w jakim stopniu fakt, że "Wiara" jest tak bardzo przesycona oniryzmem, atmosferą dziwności, nierealności wziął się stąd, że autorka w pełni świadomie starała się w ten sposób właśnie zwalczać ową żmudność, w jakim zaś to po prostu przyzwyczajenie autorki, która zanim wzięła się za kryminał parała się pisaniem fantastyki. W trakcie lektury byłem praktycznie na sto procent przekonany, że w grę wchodzi ta pierwsza opcja, po prostu widziałem tę Kańtochową walkę :) Rozgrywała się ona praktycznie przed moimi oczami. "O, tu zaraz zaczęłoby być żmudnie, muszę uciec w irrealizm". Z perspektywy zaczyna do mnie przemawiać ta druga możliwość, ta, że może po prostu zadziałał pisarski nawyk. Za tą alternatywą przemawiać może fakt, że autorka nigdy granicy realizmu w tej powieści nie przekracza, ba, nigdy nawet się do niej tak naprawdę nie zbliża. To jest pełnokrwisty kryminał, nie ma tu ani jednego tak-naprawdę-istniejącego elementu z fantastyki. Rzuca się w ogóle w oczy podczas lektury, jak bardzo autorka chciała mieć taki klasyczny kryminał, z klasyczną kryminalną intrygą. Z drugiej strony czytając - gdy miałem to pierwsze wrażenie - też ani przez moment nie wątpiłem, że się do niej nie zbliży. Cóż, pewnie po prostu jest trochę tak, trochę tak :)
Z tym zagadnieniem jest związany jeszcze jeden szczegół - to załamanie się narracji około jednej trzeciej akcji, kiedy to dzieją się z tekstem dziwne rzeczy (właśnie z tekstem, a nie w tekście :) ), kiedy to trochę wewnętrzna chronologia się nam wali, nie widzimy rzeczy, które chyba jednak jako czytelnicy powinniśmy widzieć itd. Raczej jednak nie było ono związane z tym wzmiankowanym powyżej odrealnianiem powieści. Chyba jednak po prostu ta partia utworu nieco słabiej pisarce wyszła i tyle. W każdym razie nie widziałem cienia dowodu, że to jakaś świadoma Kańtochowa gra z czytelnikiem ("O, patrzcie, tu się ten wykreowany przeze mnie świat zaczyna się rozpadać bo" - no właśnie, bo co, skoro to jest wręcz daleko od końcówki tekstu). Szczęściem było to bardzo punktowe, niedługo później cała opowieść wróciła do normalnego, przyjemnego rytmu.
Jednoznacznym i bezdyskusyjnym natomiast minusem tekstu jest natomiast to, że nie czuć w ogóle atmosfery napięcia związanego z budową elektrowni atomowej w małym miasteczku, która to budowa miała być przecież takim bardzo bezpośrednim tłem dla akcji oraz niepewności po katastrofa w Czarnobylu, która miała być jej tłem społecznym. Nic, zero. Atmosfera śledztwa jest, oniryzm jest, atmosfera ośrodka wczasowego, ogródka przydomowego niczym ogrodu pełnego elfów i czego tam jeszcze dusza zapragnie - jest, elektrowni - wcale. Zważywszy jakie znaczenie miała ta budowa w kontekście zakończenia (i to zakończenia sensu stricto) tej powieści (które generalnie jest jednym wielkim LOL) to aż poraża. To nie wyszło i, co więcej, ani przez moment nie miałem specjalnego wrzenia, by pisarka szczególnie starała się, by to wyszło. Za dużo energii poświęcone ucieczkom w oniryzm?
Całość ratują dwie rzeczy. Po pierwsze, cóż, jest to - wspominałem już przecież - ogólnie dobrze napisane. Kartka leci za kartką, żmudności (tak, tej przed którą pisarka tak intensywnie nas broni :) ) raczej nie czuć, ciekawi zakończenia jesteśmy. Tropy są nam też jakoś tam podrzucane, wszak, pamiętacie - pełnokrwisty kryminał :) Po drugie zaś - postacie. Czujemy je, zwłaszcza naszą główną parkę śledczych, kapitana który jest bardziej wytrawnym, wyuczonym przez życie psychologiem niż czymkolwiek innym porządny stróż prawa może być i panienkę która jest bardziej szczerze chcącą pomóc i będącą wcale niegłupią niż czymkolwiek innym może być aspirująca młoda milicjantka :) Choć o kreacji dwóch księży (wcale nie pijaków i pedofilów, łał) też nic złego powiedzieć nie mogę.
I mogłoby być naprawdę dobrze - gdyby tylko nie to LOLowate zakończenie sensu stricto... Właściwie to finał tej powieści zasługuje na kilka jeszcze słów. Wspomniałem powyżej (chyba nawet nieraz :) ), że widać po tym tekście, że pisarka bardzo chciała mieć taki jednoznacznie klasyczny kryminał. I istotnie, tu wszystko, nawet w zasadzie całe tło obyczajowe jest podporządkowane kryminalnej intrydze. Tyle, że w takim kryminale zakończenie może być albo oparte na jakimś konkretnym pomyśle (najlepiej jakby jeszcze był on dobry), albo zwyczajnie wymuszone. Tu stanowczo mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem. To jest tak bardzo na siłę pospinane, że szok,a jedyna ciekawie wymyślona rzecz (sprawa pierścionków) jest z kolei tak bardzo łopatologicznie podana, że to serio razi po oczach. Klimatyczne (wszak autorka nie ustawała w swojej walce :) ) ale gdy idzie o samą fabułę - całkowicie na siłę, tak to wygląda. Tyle o tym szerszym finale, zakończenie sensu stricto, czy w zasadzie rozwiązanie zagadki sensu stricto to zaś właśnie ów jeden wielki pisarski LOL.,
Aha, i odbieram też punkcik za Epilog, totalnie niepotrzebny, sztuczny i dosłownie po nic.
PS: Zapraszam też do recenzji Rudolfiny - po świetnie zrobiona listę błędów i niedoróbek w książce. Jak również po bardzo bardzo dobrą recenzję po prostu.