Pojawienie się Wielce Tajemniczych Symboli ==> Rozkminianie Wielce Tajemniczych Symboli ==> Wyjście na jaw faktu, że Wielce Tajemnicze Symbole nie miały żadnego znaczenia dla niczego, a tak w ogóle, to na tym etapie fabuły wszyscy już właściwie zdążyli o nich zapomnieć
Tak przedstawia się schemat fabularny wielu powieści Remigiusza Mroza. I cykl o Sewerynie Zaorskim bynajmniej nie jest tym, w którym był on wykorzystywany najrzadziej. Jeżeli więc w tej akurat powieści jego zaistnienie tak bardzo rzuciło mi się w oczy, to zapewne właśnie dlatego, że od początku wiedziałem, jak się cała sprawa z nimi rozwinie i zakończy. Będą sobie rzeczone symbole, postacie z początku się nimi przejmą, a potem nastąpi ich nagłe wyparowanie. Remek oczywiście nijak mnie w tym względzie nie zawiódł i muszę powiedzieć, że to, jak starał się podkręcić znaczenie Wielce Tajemniczych Symboli na wcześniejszych etapach akcji i to, jak potem nagle one same i wszystko, co z nimi związane zniknęły, było w takiej sytuacji (gdy człowiek od razu wiedział, że tak to będzie wyglądało) jeszcze zabawniejsze.
W ogóle słowa „Remek mnie nie zawiódł” mogłyby być refrenem tej recki :) Ta myśl naprawdę często powracała do mnie w czasie, który spędziłem z „Cieniami…”. I uczciwie muszę w tym miejscu przyznać jedną rzecz: im dalej pogrążałem się w lekturze, tym było… lepiej. Popatrzcie choćby na zmyłki fabularne, coś tak bardzo charakterystycznego dla stylu Najpłodniejszego (i oczywiście nijak go za to generalnie nie krytykuję, to jest właśnie jeden z wyznaczników dobrej literatury popularnej). Jak wyglądała sprawa z nimi tu? O ile ta pierwsza, z Forstem przy więzionej Kai, raziła wręcz sztucznością, ta druga, z pogrzebem prezentowała się już lepiej, ale wciąż jakoś tak wisiało nad nią słowo „wydumany”, o tyle te z samej końcówki zbliżały się już do rollercoasterów z tych najlepszych Remkowych dziełek. Serio, jeden zwrot akcji za drugim, a ja siedzę i śledzę to z wypiekami (serio-serio) na twarzy. Z tymi walorami finału „Cieni…” to w ogóle jest ciekawa sprawa, skoro nawet Gorgon przestał mnie nagle wkurzać i okazał się być jakoś tam ciekawą postacią, może dlatego, że tu było go naprawdę mało, miał, jako postać działająca, tylko to jedno cameo pod koniec.
Zaznaczmy to jednak, wszystkie te twisty i lwia część zabawy miały miejsce grubo po połowie tekstu, wcześniej Najpłodniejszy nader długo budował podkład pod nie. Swoją drogą zaś budował też równolegle swoje uniwersum, nawet tylko z tego, co pisałem powyżej dość jasno to akurat widać :)
W ogóle to Remek jest bardzo łaskaw dla głównych postaci swoich powieści. Serio rozwód Kai i Michała miałby być nie z jej winy? Ktoś patrzący na sprawę choć trochę obiektywnie mógłby uznać jakiekolwiek inne rozstrzygnięcie tej sprawy za nieabsurdalne?
Podsumowując: nie, to nie były Cienie Dobrego Mroza (tak, dobrze się domyślacie, jeszcze przed rozpoczęciem lektury wiedziałem, że prawdopodobnie właśnie tak zatytułuję tę reckę). To był po prostu niezły Mróz, tyle :)
PS: Choć powieść nie wystawia najlepszego świadectwa wiedzy młodego pisarza, zarówno tej ogólnej (Hamlet, podczas wygłaszania swojego słynnego, egzystencjalnego monologu, nie trzyma w ręku czaszki, to mit!!!), jak i prawniczej (bezprawność czynu nie przesądza o jego prawnokarnej karalności, co najmniej z jednego akapitu książki wynika, że w świecie tej powieści jest inaczej, choć tu akurat autor jest konsekwentny, wcześniej i jeszcze wyraźniej zrobił ten sam błąd w „Behawioryście”, więc może w jego uniwersum jest pod tym względem po prostu inaczej niż w naszym).