Ewa Stachniak pojawiła się w moim życiu za sprawą powieści o Katarzynie II i choć przeczytałam do tej pory tylko jej pierwszy tom, pamiętam że byłam z tej lektury bardzo zadowolona. Nie inaczej było później, kiedy w moje ręce dostała się „Bogini tańca”. Tę pozycję niemal pochłonęłam, co zważając na jej rozmiary i moje tempo czytania nie idzie zazwyczaj ze sobą w parze.
Wobec „Szkoły luster” miałam więc spore oczekiwania, tym bardziej, że miała dobre opinie na instagramie, a przepiękna okładka (doprawdy wydana jest wspaniale, gratulacje dla Wydawnictwa Znak) na każdym zdjęciu przyciągała wzrok.
Intrygował mnie fakt, że Autorka zdecydowała się umieścić akcje w czasach Ludwika XV, raczej pomijanego, bo choć rządził długo, jego panowanie przypada na okres pomiędzy wielkim Królem Słońcem a królem, który stracił głowę. A to, trzeba przyznać robi znacznie większe wrażenie.
Przyznam, że o Parku Jeleni i zamieszkujących go rezydentkach dotąd nie słyszałam, choć wcale nie poczułam się zdziwiona, odkrywając prawdę o tym, kim te dziewczęta były dla króla Ludwika. One same nie wiedziały, że są zabawkami akurat w rękach samego monarchy. Przed przybyciem po raz pierwszy do Wersalu, w trakcie przygotowań do spotkania ze swoim przyszłym kochankiem każde dziewczątko zapewniane było, że sprowadzono je do Parku na życzenie polskiego hrabiego, krewnego samej królowej. To samo kłamstwo wmawiane jest młodziutkiej Veronique, która urodziwszy królowi córkę i odkrywszy prawdę, kim jest tajemniczy hrabia stopniowo popadała w obłęd.
Tak kończy się pierwsza część powieści. Druga to losy Marie-Louise, córki Veronique, od dzieciństwa w pałacu, (gdzie wylądowała na wychowaniu u garderobianej Madame de Pompadour i nie były to sielskie lata, ale charakterna dziewczynka nie dała sobie w kaszę dmuchać) aż do dorosłości, która przypadła jej podczas Rewolucji Francuskiej.
Przyznam, że pierwszą część czytało mi się dość opornie i odczuwałam rozczarowanie, a także irytację. Oczywiście powinna mieć więcej empatii względem oszukanej nastolatki, ale nie potrafiłam. Świat tak bardzo poszedł do przodu, że wszystko czego doświadczała Veronique było trudne do przełknięcia, nawet jeśli zaganianie królowi młódek było kiedyś na porządku dziennym. Sama Veronique drażniła mnie swoją naiwnością i nijakością w jakimś stopniu.
Wymianę bohaterki na Marie-Louise przywitała z ulgą i od tego momentu zaczęłam już czerpać przyjemność z lektury. Dziewczynka okazała się inteligentna a przy tym krnąbrna i żądna przygód. Nie sposób było odmówić jej uroku, którego nie straciła nawet jako dorosła kobieta. Żyła w niełatwych czasach, a stopniowo odkrywana przez nią prawda o jej pochodzeniu również niczego jej nie ułatwiała. W dodatku w jakiś sposób można się było z nią utożsamiać. Była bardziej rzeczywista niż matka.
Ewie Stachniak nie można odmówić kunsztu. Choć książka nie posiada wartkiej akcji i przez niektórych zapewne może zostać okrzyknięta nudną to trzeba przyznać, że jest po prostu bardzo dobrze napisana. Francuskie realia, najpierw monarchii a później Rewolucji są odmalowane świetnie i to począwszy od wersalskiego pałacu aż do placu, na którym stanęła gilotyna. Autorka doskonale ukazuje dysonans między nędzą a przepychem, które spotykały się nierzadko w murach jednego pałacu. I choć częściej mamy do czynienia raczej z biedną częścią społeczeństwa, pani Stachniak nie pożałowała nam opisów zwyczajów czy to królewskich czy to jego dworu.
Nie była to może ani łatwa ani krótka lektura (książka liczy prawie 500 stron), ale zdecydowanie warto było poświęcić na nią swój czas.