Z pisarstwem Izabeli Sowy spotkałam się już jakiś czas temu, była to Seria owocowa („Smak świeżych malin”, „Herbatniki z jagodami” i „Cierpkość wiśni”) oraz „Zielone jabłuszko” - książeczki lekkie, łatwe i przyjemne, które miło mi się czytało ale jakoś specjalnie w pamięć nie zapadły. Kilka miesięcy temu, troszkę z przyczyn około zawodowych, przeczytałam „Agrafkę” książkę o gimnazjalistach dla gimnazjalistów i muszę powiedzieć, że dała mi trochę do myślenia i każdemu nastolatkowi ale i jego rodzicowi poleciłabym jej lekturę bo porusza kilka bardzo ważnych problemów z którymi borykają się dzisiaj młodzi ludzie. No ale nie o tym miało być.
W ramach powstałego w naszej Gminnej Bibliotece Klubu Książki przeczytałam powstały w 2006 roku zbiór opowiadań tej autorki pt. „10 minut od centrum”. Akcja opowiadań toczy się w ciągu jednego lipcowego tygodnia w Krakowie. Jednak nie w tych miejscach które większość z nas zna z wycieczek szkolnych, kolorowych folderów czy ilustracji w podręcznikach historii. Jak sugeruje tytuł są to miejsca oddalone o kilka lub kilkanaście minut jazdy tramwajem lub rowerem centrum miasta. Bohaterowie opowiadań to ludzie urodzeni i żyjący w „nieciekawych” dzielnicach – Nowej Hucie, Podgórzu, Kozłówce czy Dębnikach (bardzo przepraszam wszystkich krakowian za takie zaszufladkowanie, tym bardziej, że sama przez kilka lat na krakowskich Dębnikach mieszkałam i bardzo miło ten okres wspominam). Te tytułowe 10 minut to nie tylko odległość geograficzno-czasowa to również, a może nawet przede wszystkim odległość mentalna pomiędzy mieszkańcami obrzeży miasta, egzystującymi w anonimowych blokowiskach, nie mającymi większych szans na jakiś ogromny sukces zawodowy czy spektakularną zmianę w życiu a tymi którym udało się do tego centrum dotrzeć i wygodnie się tam zainstalować.
W czasie lektury po raz kolejny doszłam do wniosku, że nie ma co w życiu szukać sprawiedliwości i że w większości przypadków sukces nie staje się udziałem tych którzy na niego zasługują a także pomimo górnolotnych zapewnień naszego systemu społecznego nie istnieje coś takiego jak równość obywateli. Jeśli ktoś miał nieszczęście znaleźć się na początku swojego życia o te 10 minut od centrum bardzo rzadko zmniejsza te odległość. I nieważne czy z powodu braku talentu czy ambicji, ze strachu czy może z powodu braku wiary we własne siły i ogólnego marazmu i beznadziei.
Ale mam jeszcze jedną refleksję – może to życie z dala od centrum to nic złego? Bo kiedy porównuję bohaterów tej książki – tych z centrum i tych z obrzeży to moja sympatia jest zdecydowanie po stronie tych drugich. Bo może nie mają markowych ciuchów i kosmetyków ani nowocześnie urządzonych apartamentów, jeżdżą tramwajem czy starym maluchem a nie wypasioną terenówką, fascynują ich latynoskie seriale a nie wspólczesne kino irańskie ale kiedy spojrzą w lustro mogą zobaczyć ludzką twarz a nie wypielęgnowaną, zabotoksowaną a przede wszystkim fałszywą bo wykreowaną z pozorów maskę.