Co byście zrobili, gdyby ktoś nagle zrzucił na Was bombę z informacją, że niedługo kompletnie stracicie wzrok? Ja nigdy długo się nad tym nie zastanawiałam. Głównie dlatego, że nie chcę nawet sobie tego wyobrażać. Wzrok jest dla mnie jednym z najważniejszych zmysłów i nie potrafiłabym chyba bez niego żyć...
Podobną informację otrzymuje znana fotografka, Jessie Ryder, która od lat uciekała od swoich problemów i zobowiązań i nigdzie na dłużej nie zagrzała miejsca. Zwiedzała świat, robiła wspaniałe zdjęcia i poznawała coraz to nowych mężczyzn. Ale od własnego życia uciec się nie da - szesnaście lat temu oddała swoją nowo narodzoną córkę do adopcji i wyszła ze szpitala, zostawiając noworodka w inkubatorze... Od tego czasu demony przeszłości ścigają ją nieustannie. Dowiedziawszy się, że niedługo będzie niewidoma, Jessie decyduje się ruszyć wprost do domu, w którym mieszka jej dziecko, by zdążyć jeszcze nacieszyć się jego widokiem i naprawić ich relacje. Skąd wie do których drzwi zapukać? To bardzo proste - adopcyjną matką Lili została Luz, rodzona siostra Jessie...
Gdy przeczytałam opis z tyłu książki, wiedziałam, że ona musi być moja. W końcu w moje ręce wpadnie coś wartościowego, obyczajowego, z nutką dramatu! Później, mój apetyt podsyciły liczne, bardzo pozytywne recenzje. Ale kiedy przewróciłam ostatnią stronę własnego egzemplarza, czegoś mi brakowało.
Zacznijmy od fabuły. Pomysł był naprawdę bardzo dobry! Miłosne zawirowania, smutne historie bohaterów drugoplanowych wplecione pomiędzy perypetie Jessie i przejmujący finał. Sama opowieść od początku do końca była poprowadzona perfekcyjnie, bez zbędnych zatrzymań i fillerów... I teraz właśnie nadszedł czas na "ale": gdzie te uczucia? Czytając książkę, czułam się, jakbym robiła to przez zamgloną szybkę i nie wychwyciła emocji bohaterów. Nie płakałam i nie radowałam się razem z nimi, nie przejmowałam się ich losem! Kompletnie niewzruszenie wodziłam oczami po kolejnych linijkach tekstu i z odpowiednim brakiem głębszych uczuć przerzucałam następne strony. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że książka Susan Wiggs nie jest zła! Naprawdę! Czyta się ją zaskakująco płynnie i szybko, język jest nieskomplikowany i przystępny dla każdego, a historia sama w sobie bardzo wciąga.
Bohaterowie wyszli autorce podobnie jak fabuła - są interesujący, mają swoje indywidualne cechy charakteru, ale mimo wszystko wychodzą sztucznie. I to nie ze względu na swoje reakcje, wybory, czy system wartości, ale właśnie przez to, że brak im emocji! Może inaczej - oni je okazują, ale nie zarażają nimi innych. Mnie nie zarazili w ogóle. I tutaj kolejne porównanie - jakbym oglądała serial na telebimie w barze, w którym puszczona jest głośna muzyka - niby te postacie się ruszają, krzyczą, płaczą i kochają, a jednak mało mnie to obchodzi, bo nic nie słyszę.
Więc niestety nie zgodzę się, że jest to książka poruszająca i wzruszająca. Nie jest też ciężka, pouczająca... już prędzej (chociaż też nie dajmy się zwariować). Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest to pozycja dla ludzi, którzy niby chcą sięgnąć po coś "cięższego", ale z drugiej strony to nie na ich nerwy i najchętniej po zaczęciu tej lektury już by ją skończyli, z obawy, że nie dadzą rady. Bo owszem, "Zanim nadejdzie ciemność" porusza bardzo ważne i trudne tematy, ale robi to tak "luźno" i tak "gładko" przez nie przechodzi, że nie mogę się oprzeć wrażeniu, że natrafiłam na dość ciekawy romans z wieloma wątkami pobocznymi.
Podsumowując, jak mówiłam już wcześniej, książka nie jest zła. Dosłownie ją połknęłam, bez żadnego przysypiania, czy odkładania na później. Ale... emocje, emocje i jeszcze raz - emocje! Albo ich totalny brak...