„Córka głębin” autorstwa Ricka Riordana przenosi czytelnika do świata podmorskich głębin, gdzie równie dobrze można natrafić na sympatycznego delfina, jak i gigantyczną ośmiornicę. Dodam też, że jeśli ktoś nie zna książek Juliusza Verne’a, to warto się z nimi zapoznać, bo ta historia jest niejako wariacją na temat jego twórczości.
Ana jest uczennicą Akademii Hardinga i Pencrofta, szkolącej młodych ludzi w zakresie szeroko pojętej oceanografii i marynistyki. Uczniowie dzielą się na cztery grupy, z których każda specjalizuje się w innej dziedzinie (można by powiedzieć, że szkolą się na żołnierzy, szpiegów, inżynierów i lekarzy, ale to dość duże uproszczenie). Sama książka zaczyna się nietypowo, bo od… egzaminów kończących pierwszy rok nauki.
Zacznę od tego, że fabuła jest dobrze wyważona, a Riordan potrafi zainteresować czytelnika nie tylko wartką akcją, ale też światem przedstawionym. W ten sposób nie przytłacza odbiorcy nadmiarem wydarzeń i pozwala mu złapać oddech. Jest to cenna umiejętność i bardzo ją sobie cenię. Mam wrażenie, że autorzy piszący dla dzieci i młodszej młodzieży radzą z tym sobie lepiej niż pisarze young adult. W tej historii czuć, że bohaterowie zostali rzuceni w wir wydarzeń, które są dla nich obce i trudne, więc potrzebują czasu, żeby się z nimi oswoić.
To, że postacie mają po 15 lat i nie czują się szczególnie kompetentne, jest miłą odmianą po tych wszystkich nastolatkach ratujących świat. Oczywiście, mimo że nasi bohaterowie nie wiedzą, co robią, i tak zdarza im się przewyższyć starszych wiedzą czy umiejętnościami, ale sam fakt, że Ana kilka razy przeżywała, że muszą coś zrobić bez pomocy kogoś dorosłego, sprawia, że jestem w stanie zaakceptować całą resztę.
Za to trochę mnie bawi, że Riordan nieco na siłę próbował zaakcentować różnorodność bohaterów, którzy poza kilkoma postaciami tak naprawdę byli zupełnie nieistotni i stanowili tło. O ile fakt, że Ana ma hinduskie korzenie, jest niezwykle istotny dla fabuły, zresztą podobnie jak to, że Ester znajduje się w spektrum autyzmu, o tyle reszta nie ma większego znaczenia. Na przykład o jednej bohaterce wiadomo, że jest muzułmanką, bo raz poprawiła hidżab. Dowiadujemy się też, że inny bohater jest mormonem, bo poluzował krawat. Nawet nie pamiętam, który to. Niby jest to miły akcent, ale w gruncie rzeczy zupełnie niepotrzebny. Z drugiej strony wolę takie wzmianki niż przypominanie o tym co pięć minut, jakby to była jedyna istotna cecha bohatera.
W „Córce głębin” brakowało mi też głębin. Zupełnie nie poczułam, że zanurzam się pod powierzchnią i przeżywam przygodę w oceanicznych odmętach. Żałuję, że autor nie skupił się bardziej na klimacie, bo myślę, że dzięki temu książka wiele by zyskała. Być może obawiano się, że docelowego odbiorcy nie zainteresują tego typu opisy, ale uważam, że kilka by nie zaszkodziło, a opis rafy koralowej czy czegoś w tym stylu mógłby być fascynujący.
Podsumowując, historia została napisana z myślą o młodszych czytelnikach, ale tym starszym również może się spodobać. Powieść nie jest infantylna, za to puszcza oko do osób, które znają twórczość Juliusza Verne’a. No i stanowi zamkniętą całość, co dla niektórych może mieć znaczenie. Ja miło spędziłam przy niej czas, a tego właśnie oczekuję po literaturze dziecięco-młodzieżowej, więc polecam.